czwartek, 10 listopada 2016

Podniebne loty z artychą Śmigielską!

Potrafi fruwać, Dubaj zna od podszewki. Teraz spełnia się jako mama. A co robiła w programie „Mam Talent”? Dowiecie się, czytając wywiad z niezwykle ciekawą osóbką, jaką jest niewątpliwie Dominika Śmigielska!



Kasia Dziergowska: Dominika, na początek, informacje ogólne. Ile masz lat i skąd pochodzisz?

Dominika Śmigielska: Mam 27 lat. Pochodzę z Gdyni. Moje nazwisko panieńskie to Dullek.

Opowiesz nam, jak się poznałaś z Piotrkiem? Czy masz coś wspólnego z koszykówką?

Jasne. Nie ma tu co prawda jakiejś szczególnie romantycznej historii... Ja chodziłam do Sportowego LO w Gdyni, Piotrek do sportowej klasy w Sopocie. Tak się złożyło, że te dwie klasy łączyła w pewnym momencie jedna drużyna koszykówki (przyp. Prokom Trefl Sopot rocznik 89). Na marginesie był to świetny rocznik i fantastyczna drużyna. Wielu chłopaków gra do dziś zawodowo w kosza. M.in. są to Waca, Krzysiu, Kostek, Kuba Załucki, Piotrek Konsek, Łukasz Paul.  Chodziłam w tamtym czasie na mecze. Zdarzało się też, że gdzieś wychodziliśmy razem większą grupą znajomych.  Po jednym z takich spotkań Piotrek odprowadził mnie na autobus. Upierał się , że mam dać znać czy dojechałam cała do domu. I tak „wyżebrał” mój numer (śmiech). Potem zaczęliśmy wychodzić głównie we dwójkę i tak już „spotykamy się” od ponad 8 lat.

Powiedziałaś, że chodziłaś do sportowego LO. Koszykówki jednak nie trenowałaś? Zatem?

Trenowałam gimnastykę artystyczną.





Opowiedz coś o tym. W jakim wieku rozpoczęłaś przygodę z tą dyscypliną i czy możesz pochwalić się jakimiś osiągnięciami?

Gimnastykę zaczęłam trenować w wieku 6 lat. Byłam rokującym dzieckiem, ale nie jakimś wybitnym. Udało mi się parę razy stanąć na podium w ogólnopolskich zawodach. W wieku 16 lat stwierdziłam, że wystarczy mi sportu, bo wiadomo już, że nic poważnego z tego nie będzie… Poza tym przejawiałam niechęć do rywalizacji i absolutny brak „startowej psychiki”. Zapisałam się do dobrego liceum. Miałam zacząć nowe, naukowe życie. Rodzina namawiała mnie na studia prawnicze.
 
Ale…?

3 dni przed rozpoczęciem roku szkolnego zmieniłam zdanie (śmiech).  Poszłam prosić pana wicedyrektora Szkoły Sportowej, Pana Pawła Kriesla, żeby przyjął mnie z powrotem. Klasa była już „pełna”, ale chyba pana Pawła „zmiękczyły” moje łzy, bo się zgodził (śmiech).

3 dni przed rozpoczęciem roku szkolnego? Nieźle. Coś musiało być jednak silniejsze, niż perspektywa naukowca…

Wróciłam, bo wreszcie zrozumiałam, że trenuję nie dla wyników, tylko dlatego, że to po prostu kocham robić. Przestałam się przejmować, że coś nie wychodzi. Pod swoje skrzydła wzięła mnie p. Alicja Urbaniak. I to był mój najlepszy czas pod względem sportowym – udało mi się wywalczyć indywidualne medale w Mistrzostwach Polski Seniorek, wygrać zawody z serii Pucharu Polski, załapałam się na zawody wysokiej rangi międzynarodowej w Bratysławie, Mińsku, Izraelu i Holandii. Prawie udało mi się nawet zakwalifikować na Mistrzostwa Świata w Patras w 2007 r., ale sprawiedliwie przegrałam tę rywalizację z Martą Koczkowską. Dziś oceniam, że dobrze się to wszystko ułożyło. No i gdyby nie ten powrót do szkoły sportowej, nie poznałabym może Piotrka.

Brzmi imponująco. Bycie zawodową gimnastyczką artystyczną, to ciężki kawał chleba, eksploatacja organizmu. Kiedy powiedziałaś sobie - dość?

Zgadza się. Skończyłam liceum i podjęłam ostateczną decyzję o zakończeniu kariery sportowej. Znowu miałam być naukowcem, choć na Wydział Ekonomiczny Uniwersytetu Gdańskiego zdecydowałam się bo… był najbliżej mojego domu. W międzyczasie zadzwoniła do mnie pani Mira Kister…

Możesz przybliżyć nam jej osobę?

Jest to wieloletnia solistka Teatru Muzycznego w Gdyni, razem z mężem Krzysztofem Okoniem, założyła i prowadzi zespół Mira Art. Powiedziała, że szuka osób do zespołu tanecznego. Pojechałam na casting. Pani Mira chyba dostrzegła we mnie potencjał, bo szybko wskoczyłam do składu na stałe. Zespól zaczął rozwijać się w stronę tańca w powietrzu i przekształcił się w Akrobatyczny Teatr Tańca Mira Art. Obecnie w składzie mamy około 8-10 osób, stale współpracujemy z artystami z Teatru Muzycznego, B-Boyami i akrobatami.


Akrobatyczny Teatr Tańca… Kurczę, muszę się kiedyś wybrać na wasz spektakl!

Wydaje mi się, że nie ma drugiej takiej formacji w Polsce. Prezentujemy szeroki wachlarz występów: od tańców powietrznych, z wykorzystaniem koła, trapezów, szarf, liny, występów naziemnych, po taniec z wizualizacją komputerową. Tańczymy na ścianach, rusztowaniach, masztach i dźwigach. Cały czas poszukujemy nowych form i to jest naprawdę niezwykłe, prawie na każdy występ przygotowujemy coś nowego. Razem z zespołem miałam możliwość wystąpić na wielu scenach w Polsce, m.in.  podczas Ceremonii Otwarcia Halowych Mistrzostw Europy w Lekkoatletyce w 2014 roku w Ergo Arenie, na której teraz gra Piotrek i jego Trefl.







Rewelacja. Mam nadzieję, że nie tylko mnie teraz przekonałaś do tego, żeby kupić bilet na wasz występ. Wracając jednak do studiów. Wspomniałaś o ekonomii na UG. Czy myślisz, żeby kiedyś pracować w zawodzie?

Magistra na UG ukończyłam z oceną bardzo dobrą. Po obronie dostałam propozycję pracy w zawodzie, rozważałam nawet doktorat, ale stwierdziłam, że normalna praca może poczekać, a tańczyć będę miała możliwość jeszcze może 5-6 lat. Wybór był więc prosty, póki co, nie przymierzam się do pracy w zawodzie. Co będzie kiedyś, czas pokaże.

Pasja ponad wszystko. Pamiętam kiedyś, jak mieliśmy spędzić wspólnie Sylwestra w Trójmieście. Niestety, nie przyszłaś, Piotrek był sam, bo…?

Faktem jest, że przez ostatnie 7 lat co roku pracowałam w noc sylwestrową. Piotrek jak może to jeździ ze mną, ale zdarzało się, tak jak wspomniałaś, że spędzaliśmy tę noc osobno. Ale nie czuję, żeby to w czymś przeszkadzało. Myślę, że praca w Sylwestra to dla wszystkich artystów naturalna rzecz. To bardzo uroczysta noc, podczas której wspaniale się występuje i oczywiście można to połączyć z dobrą zabawą.

Poświęcenie…

Mam to szczęście, że uwielbiam moją pracę, więc nie czuję jakbym musiała coś poświęcać. Tę noc odbiliśmy sobie parę dni później (śmiech).



Był czas, że śledziłam wszystkie programy talent show w telewizji. Pamiętam zespół Mira Art z występu w Mam Talent w stacji TVN. Byłaś tam, prawda?

Byłam! Słuchaj, na casting wybrano numer, który był wykonywany w duecie, więc tak naprawdę uczestniczkami były dwie dziewczyny, a reszta, w tym ja, grałyśmy sople lodu w odcinku półfinałowym oraz drzewo – dosłownie drzewo (śmiech) w odcinku finałowym. Mi to bardzo odpowiadało, ponieważ przeżycie tego typu programu od kulis, zobaczenie jak taki odcinek powstaje od kuchni oraz wystąpienie przed tak wielką ogólnopolską publicznością, jest doświadczeniem niezwykłym. I ja to wszystko mogłam przeżyć jednocześnie, nie czując presji związanej z idealnym występem – w końcu byłam tylko drzewem (śmiech).

Iglastym, liściastym? (śmiech) Ok, a tak od kulis, jak to wygląda?

Było całkiem śmiesznie. Czas na montaż na scenie był ograniczony do czasu trwania przerwy reklamowej, a trzeba było zamontować na suficie sześć sopli mając do dyspozycji tylko dwie drabiny i wielkie rusztowanie na kółkach. Wyobraź sobie, że w sekundzie, gdy rozpoczynają się reklamy, tył sceny rozsuwa się jak wielkie drzwi, zza których wylatuje tłum facetów technicznych, dwa elfy i sześć sopli. Czwórka z nas jedzie na szczycie tego wielkiego rusztowania, inni wbiegają na drabiny, ktoś cały czas krzyczy ile zostało czasu do wejścia na żywo.

O mamo, istne szaleństwo…

Na finale z kolei musiałyśmy wdrapać się na wielkie drzewo i się do niego w odpowiednim miejscu przypiąć. Trochę stresu było, ale wszystko się udało, choć w finale przegrałyśmy na rzecz świetnego wokalisty, o którym słuch niestety już zaginął...



Wiesz, o was będzie teraz jeszcze głośniej! (śmiech) Czy ten program was jakoś mocniej wypromował?

Ciężko powiedzieć czy występ w programie bezpośrednio nas wypromował, ale w tej branży bycie finalistą Mam Talent z pewnością może otwierać drzwi jako pewna gwarancja prezentowanego poziomu artystycznego. Przede wszystkim to chyba jednak niezapomniana przygoda.


Hej, występowaliście w Dubaju! Anegdotek, niesamowitych historii masz pewnie mnóstwo!

Droga do Dubaju była dosyć długa. Z tego co wiem, jeszcze przed moim przyjściem do zespołu Mira Art prezentowało się na targach eventowych i tam zauważył nas ojciec szefowej dużej polsko-włoskiej firmy zajmującej się organizacją przeróżnych imprez w Emiratach Arabskich. I to on chyba bardzo naciskał na córkę, aby nas zaprosiła. Warunki wyjazdu były długo negocjowane, ponieważ nasze przedstawienia są bardzo wymagające technicznie, a niemożliwe było przywiezienie całego sprzętu z Polski. Do tego dochodziło arabskie nastawienie Inshallah - jak bóg da, czyli na wszystko jest czas, bez spiny, bez pośpiechu, jak bóg da to się uda. Termin wyjazdu ulegał ciągłym zmianom i żartowałyśmy, że dopóki nie wsiądziemy do samolotu, to nie uwierzymy :) No ale udało się i poleciałyśmy, pierwszy raz w 2012 r., w sumie byłam tam 4 razy.
Historii z Emiratów jest sporo! Podczas jednego z wyjazdów występowałyśmy na urodzinach dzieciaków z rodziny Szejka, w jego rezydencji, która znajduje się w samym sercu Dubaju, niedaleko Burj Khalifa i Dubai Mall. Miałyśmy zakaz szwendania się i robienia zdjęć. Impreza miała ogromny rozmach. Prezentowałyśmy dwa przedstawienia, ale oprócz nas było jeszcze mnóstwo artystów z innych części świata. Był nawet zespół, który tańczył jakieś latynoamerykańskie hity i aby sprostać wymogom zwyczajowym, musieli zakryć goliznę i pod skąpe cekinowe stroje założyli  białe i czarne trykoty. Na koniec wjechały cztery ogromne torty na Hummerach. Co jak co, ale Szejki wiedzą jak się bawić.



No powiem Ci, że skromna biesiada (śmiech). Chcę więcej!

Innym razem pojechałyśmy do Kataru. Sam występ był banalny – zabudowane w złote stroje od stóp do głów (muzułmańskie wymogi) miałyśmy etiudę, która polegała de facto na wyprowadzeniu gości z sali balowej do ogrodu na pokaz sztucznych ogni. Całość zajmowała 30 minut. Zakwaterowano nas wtedy na trzy dni w najpiękniejszym hotelu w jakim kiedykolwiek mieszkałam. Hilton Doha – polecam!

Hilton… Ok, może jak wygram w totka (śmiech).

Raz źle nam dopasowali godziny występów. Trzeba wiedzieć, że mieszkańcy Dubaju bardzo przestrzegają prayer time'ów (przyp. czas modlitwy). W chwili gdy rozlega się śpiew Imama wszystko gaśnie, staje w miejscu, muzyka cichnie i wszyscy udają się na modlitwę. I tak właśnie stało się idealnie w środku trwania naszego spektaklu. Nie pozostało nic jak skromnie się ukłonić i szybciutko zejść, chcąc uszanować ich święty czas. Są rzeczy ważne i ważniejsze.

Ciekawe historie. Piotrek pewnie nie raz chciałby się schować do walizki i polecieć tam z Tobą…

Piotrek mówi, że dla niego najzabawniejsze było to, że podczas wyjazdów szkoliłyśmy się w sprytnym wydawaniu pieniędzy. Np. wiemy już gdzie trzeba wysiąść z taksówki, żeby przejść przez płotek i tam wsiąść do następnej i w ten sposób zaoszczędzić ok. 20 zł. Czas wolny wyciskałyśmy na maksa. Codziennie jeździłyśmy w nowe miejsca. Mogłybyśmy chyba już powoli napisać przewodnik, jak za kwotę, którą dostawałyśmy na jedzenie najeść się, pozwiedzać, poplażować, a na koniec kupić trampki, kosmetyki i torebkę. „Dubaj za 8$” było już coś takiego? (śmiech)

Chyba nie? Może trzeba zaproponować stacji TVN, żeby wyemitowała teraz „Dubaj Express” z Wami w roli głównej! (śmiech)

Można spróbować, czemu nie! (śmiech)

Czy z którymś spektaklem zżyłaś się wyjątkowo emocjonalnie?

Najbardziej pozostanie w mojej pamięci spektakl „Szepty”. Był przygotowany specjalnie na wydarzenie „Gdynia bez Barier”, które co roku wyróżnia szereg najbardziej udanych projektów, które w jakiś sposób angażują osoby niepełnosprawne. Za pomocą tańca w powietrzu i na ziemi przedstawiałyśmy różne emocje towarzyszące artyście tworzącemu sztukę. Tego artystę grał niepełnosprawny mężczyzna  – p. Artur Labudda, który w wyniku wypadku drogowego stracił obie nogi i porusza się na wózku... Serce rosło. Artur to świetny facet z pasją, absolutnie samodzielny. W dodatku przypadła mi wspaniała rola – grałam inspirację, natchnienie, nadzieję... Emocje były ogromne, ciężko to opisać. Człowiek żyje dla takich chwil.



Dominika z innej beczki, czy jesteś zadowolona z zarobków? Da się robić to, co się kocha, a zarazem móc z tego godnie żyć?

Uwielbiam to co robię tak bardzo, że mogłabym to robić za darmo, ale z czegoś trzeba żyć… Generalnie jeśli chodzi o zarobki to nie jest źle, choć brakuje pewnej stałości. Są miesiące gdzie dużo występujemy i można czuć się naprawdę usatysfakcjonowanym, ale są też takie kiedy są przestoje i trzeba wyciągać kasę ze skarpetki.

Teraz o Dominice, jako -  kiedyś dziewczynie, teraz żonie. Był moment, że Piotrek grał kawałek od Trójmiasta (Toruń, Lublin), Ty miałaś swoją pracę w Trójmieście. Ciężko było? Toruń, Toruniem - jest autostrada A1. Do Lublina już trochę gorzej…

Wydaje mi się, ze w życiu każdego koszykarza nadchodzi taki moment, w którym jeżeli chce iść do przodu, to musi wyjechać. Żeby się sprawdzić, poznać swoje możliwości, zafunkcjonować w innym układzie, udowodnić swoje umiejętności innym i samemu sobie. Wiedziałam, że taki moment w końcu nadejdzie i kiedy pojawiła się propozycja z Torunia, Piotrek miał moje wsparcie, choć sama nie zdecydowałam się na wyjazd. Zbyt wiele rzeczy trzymało mnie w Trójmieście. Poza tym po kilku latach razem, wiedziałam, że nasz związek to przetrwa. I faktycznie, ta sytuacja bardzo nas wzmocniła. Bardzo miło wspominam te dwa lata jedną nogą w Grodzie Kopernika. Poznaliśmy fajnych ludzi, podobało nam się miasto, a przede wszystkim drużyna i klub funkcjonowały bardzo dobrze. Myślę, że chętnie zostalibyśmy tam na dłużej, szczególnie, że plan był jasny – awans do ekstraklasy. Były do tego warunki, zbudowano mocny skład, czekała nowiutka hala, ale niestety nieoczekiwanie drużyna, która przegrała chyba tylko 4 czy 5 mecze w rundzie zasadniczej, odpadła w pierwszej fazie play – off i wszystko się posypało. Wiadomym stało się, że trzeba będzie szukać nowego klubu...



Wtedy odezwał się chyba trener Paweł Turkiewicz, z którym Piotrek awansował do PLK w sezonie 2011/2012 wraz ze Startem Gdynia...

Dokładnie. Budował drużynę ekstraklasową w Lublinie - ponad 600 km od Gdyni... Wiadomo – bardzo daleko, ale chyba obydwoje wiedzieliśmy, że to ostatni moment, by Piotrek spróbował swoich sił w najwyższej klasie rozgrywkowej. Trochę się bałam, ale zaczęłam szukać najlepszych rozwiązań komunikacyjnych i okazało się, że samolot na trasie Gdańsk-Mediolan ma międzylądowanie w Lublinie, a jego cena to niewiele ponad 100 zł – no i wyszło, że jest taniej i szybciej niż do Torunia! Co prawda z powodu małego zainteresowania lot zlikwidowano gdzieś w połowie sezonu, ale w międzyczasie uruchomiono Pendolino i w Lublinie byłam w 6 godzin. W przeżyciu na odległość pomógł nam dużo Tomek Wojdyła, który grał i mieszkał wtedy z Piotrkiem w Lublinie, ale też mieszka w Gdyni. Udawało się czasem, że drużyna dostała 1-2 dni wolnego i chłopaki we dwójkę przyjeżdżali do Trójmiasta, by choć na chwilę pobyć z rodziną. I jakoś znowu ominęła mnie przeprowadzka. Lublin też wspominam bardzo pozytywnie. Okazało się, że jest tam grupa ludzi, którzy zajmują się tańcem w powietrzu, chodziłam więc z nimi na treningi, dzięki czemu nie czułam się obco czy samotnie no i trzymałam formę. Teraz Piotrek wrócił tam, gdzie to wszystko się zaczęło –czyli do Sopotu. Moim zdaniem powrócił o wiele silniejszy, bardziej doświadczony i świadomy jako zawodnik. Mam nadzieję, że uda się zostać tu na dłużej, ale jeżeli uzna, że dla jego kariery lepsze będzie znowu wyjechać, to spakujemy walizki i pojedziemy tym razem we… troje.

O właśnie, właśnie! Jeszcze raz wielkie gratulacje dla rodziców! To na koniec o mamie Dominice! Parę słów o odczuciach związanych z byciem mamą, szaloną, fruwającą super mamą!

Dzięki! Wszyscy zawsze mówią, że dziecko wywraca świat do góry nogami, a ja nigdy nie wiedziałam, o co tak naprawdę chodzi. Cóż, teraz wiem. Wszystkie moje dotychczasowe zajęcia zeszły na drugi plan, ale to jest fajny czas. Jestem bardzo szczęśliwa, Karol jest cudem, a Piotrek świetnym ojcem i partnerem. Już w żartach planuje młodemu koszykarską przyszłość. Mamy nawet plan, że jak Karol będzie już szedł do collage’u, to kupimy kampera i zjedziemy nim obie Ameryki ! Trzymaj kciuki! (śmiech)



Trzymam trzymam! Potrzebujemy graczy polskich w NBA! Dawaj Karol! (śmiech)

A jeszcze a propos dzieci. Przed ciążą prowadziłam też zajęcia z dorosłymi, ale i z dziećmi w Szkole Tańca Akrobatycznego Mira Art. Trafia do nas mnóstwo zdolnych i pracowitych osób, z którymi świetnie się współpracuje. Bycie trenerem jest dla mnie bardzo rozwijające, daje dodatkową motywację do pracy nad sobą. W końcu jesteśmy dla tych ludzi inspiracją. Mam nadzieję, że jak Karol podrośnie będę mogła wrócić do trenerki, bo to raczej tu, a nie za przysłowiowym biurkiem, widzę moją przyszłość.



Rozmawiała Kasia Krajniewska


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.