Lada chwila będzie obchodziła ćwierćwiecze. Szalony belfer, rodowita warszawianka, która zaraża basketem wszystkie dzieciaki w okolicy. Poznajcie Natalię Ogienieską!
Kasia Krajniewska: Natalia, Facebook informuje, że masz
urodziny 1 stycznia…
Natalia Ogienieska: Tak jest! Urodziłam się w 1991 r. w Nowy
Rok.
Cwaniara… Specjalnie czekałaś ten jeden dzień, żeby czuć się
kiedyś młodziej – zawsze to w metryczce 91 a nie 90! (śmiech)
Coś w tym jest! Poza tym, nazwisko zobowiązuje… Ogień,
fajerwerki, te sprawy wiesz… (śmiech)
Do Ognia jeszcze przejdziemy (śmiech). Przybliż nam historię
znajomości z Alanem Czujkowskim. Obydwoje pochodzicie z Warszawy.
Dokładnie. Słuchaj. Od małego chciałam trenować koszykówkę w
warszawskiej Polonii. Po ukończeniu gimnazjum, zgłosiłam się na testy do
żeńskiego klubu koszykarskiego SKS12, który ma swoją siedzibę w Szkole
Mistrzostwa Sportowego przy ul. Konwiktorskiej w Warszawie . Szybko okazało się,
że zostałam przyjęta. Zanim rozpoczęłam rok szkolny, wyjechałam na obóz
koszykarski z rocznikiem ‘92 i ‘90. Mój rocznik ’91 był troszkę rozbity i trenował
z młodszymi i starszymi. Przyznam szczerze, że bardziej polubiłam się z
młodszymi dziewczynami, trochę cieplej przyjęły te „nowe z 91”. Na obozie były
trzy dziewczyny, które zakochane były w „jakimś” Alanie... Dwie były starsze,
jedna młodsza. Konkurowały między sobą i wysyłały mu pocztówki. Młodszej koleżance
zaproponowałam, że pomogę jej „podrasować” tę pocztówkę, żeby była wyjątkowa. Alan
do dziś ją ma (śmiech). Pewnego dnia skończyłam swój trening i czekałam na trybunach
na kolegę, który chodził do liceum niedaleko. Mieliśmy wracać razem do domu. Była
wtedy ze mną ta młodsza zawodniczka. Akurat trening rozpoczynali młodzi
koszykarze z OSSM Warszawa. Pokazała mi „tego” Alana. Alan był kapitanem i wyróżniał
się koszykarsko na tle innych zawodników. Imponowało to wielu dziewczynom.
Uwaga teraz fragment z opowieści Alana - wspomina, że gdy wszedł na halę i
spojrzał na trybuny, to zaświeciła mu się jakaś lampeczka (śmiech) i podobno
zakochał się we mnie od pierwszego wejrzenia (śmiech). Wtedy się poznaliśmy.
Jak mam być szczera to przyznam, że nie był w moim typie: zielonooki, ciemny
blondyn. Przecież w gimnazjum jeszcze ideałem dziewczyny był „niebieskooki
blondyn” albo „brunet z ciemną karnacją” (śmiech). Dobra, wracając do
znajomości – trochę niekomfortowa sytuacja - kiedy wróciłam do domu po tym
spotkaniu, ta młodsza koleżanka spytała mnie, czy może podać mój numer Alanowi,
ponieważ ją o niego prosi… Zgodziłam się, czemu nie… Pomyślałam, że może uda mi
się ich zeswatać (śmiech). Dużo ze sobą pisaliśmy. Wszystko robiłam, żeby
zakochał się w tej koleżance. Wyszło inaczej. Alan imponował mi na każdym
kroku. Otwierał drzwi, przepuszczał w drzwiach, nie przeklinał. Dla mnie był to
szok. Odkąd pamiętam miałam samych kolegów i traktowali mnie jak swojego
kumpla, a tu taki dżentelmen się trafił! Mało kto wierzył, że nasz związek
przetrwa, a tu taki psikus - w lipcu się pobieramy!
Gratulacje! Opowiedz pokrótce, jak wyglądały te wszystkie
lata związku. Poza grą Alana w Warszawie, był Pruszków, potem Lublin, a teraz
Łańcut. Czy był okres, że mieszkałaś z nim cały czas, czy odwiedzałaś go raczej
w weekendy tylko?
Dzięki! Z Alanem jesteśmy parą od połowy mojej pierwszej
klasy liceum. Hmm prawie 9 lat!? Ale ten czas leci… W Warszawie chodziłam na
jego wszystkie mecze, spotykaliśmy się po lekcjach, często czekałam na niego po
jego treningu. Bardzo jesteśmy ze sobą zżyci. Kiedy Alan grał w OSSM czy
Polonii Warszawa wszystko było mówiąc kolokwialnie „fajnie”. Kiedy podpisał
kontrakt w Pruszkowie, później w Legii Warszawa, też nie było najgorzej.
Byliśmy już na studiach na warszawskim AWF, więc też na treningi nie miał
daleko. Jak grom z jasnego nieba uderzyła we mnie informacja, że Alan ma
propozycję gry w Lublinie. Na początku byłam załamana, nie chciałam żeby mnie
zostawiał samą w Warszawie, ale też nie chciałam jechać z nim, bo wiedziałam,
że chcę skończyć studia. Na początku sobie tego wszystkiego nie wyobrażałam, aż
do moich pierwszych odwiedzin w Lublinie. Spodobało mi się - nowi ludzie, ładna
okolica. Przede wszystkim cieszyłam się że Alan „ma granie” i może realizować
swoją pasję. Przez 4 lata jeździłam do Alana kiedy tylko mogłam, najczęściej co
drugi weekend, jak grali mecze u siebie albo w ferie. Najtrudniejszy był
pierwszy rok, ponieważ studiowałam na dwóch kierunkach - Wychowanie Fizyczne oraz Turystyka i Rekreacja i miałam wtedy bardzo
dużo nauki.
Który klub, ludzi, atmosferę wspominasz najlepiej?
W Lublinie poznałam się z dziewczynami zawodników i do dziś
się przyjaźnimy. Przy okazji - pozdrawiam Kasię Sikorę czy Karolinę Wilczek!
(śmiech) Dotychczas ostatni sezon w pierwszej lidze ekipy z Lublina najlepiej
wspominałam. Atmosfera była świetna, drużyna zgrana, walcząca o awans. Coś
podobnego, co przeżywamy w tym sezonie.
Ten sezon jeszcze twa, więc ciężko jest go ocenić. Jedyne co
mogę powiedzieć to to, że tak ciepło, jak w Łańcucie, nie byłam przywitana
jeszcze w żadnym klubie. Kobiety zawodników z Łańcuta tworzą bardzo rodzinną
atmosferę, cieszę się że należę do tej „rodzinki Sokoła”.
Ciężko jest mi się z tym nie zgodzić! Oby tak do końca
sezonu! Słuchaj, a czy od zawsze w życiu towarzyszył Ci sport?
Tak, sport kocham od zawsze. Już w szkole podstawowej
wiedziałam, że będę studiować na AWFie. Mama zapisała mnie na naukę pływania,
jak miałam 5 lat. W podstawówce i gimnazjum - Zespół Szkół nr 70 w Warszawie –
żeby było śmiesznie pracuje tam teraz - miałam możliwość poznania każdej
dyscypliny sportu po trochu. Chodziłam do klasy sportowej. W tym czasie trenowałam pływanie, tata ciągle
woził mnie na basen, ale… ja najbardziej kochałam koszykówkę! Nudziło mnie
pływanie od ściany do ściany. Dlatego też, jak już wcześniej wspomniałam,
chciałam spróbować swoich sił w koszykówce. Udało się, niestety nie na długo...
Co się stało?
Wyeliminowała mnie kontuzja stawów kolanowych i stawu
biodrowego. Żeby uniknąć operacji, musiałam odpuścić treningi na co najmniej pół
roku... Wiesz jak jest, odpuścisz treningi na pół roku, to później ciężko się
wdrożyć. To było w klasie maturalnej, więc decydowali o mnie jeszcze rodzice.
Mimo, że mnie wspierali to woleli, żebym odpuściła. Bardzo żałowałam, ale może
szczęście w nieszczęściu nie bardzo było do czego wracać, mój rocznik się
rozwiązał… Może tak po prostu miało być.
Wspomniałaś, że pracujesz w tej samej szkole, do której kiedyś uczęszczałaś. Pani profesor Ogienieska, czy jest Pani nauczycielem z powołania?
(śmiech)
Wszyscy mówią, że to moje powołanie. Ja jednak nigdy nie
miałam w planach uczyć w szkole. Idąc na AWF, myślałam bardziej o byciu
trenerem niż nauczycielem. Kiedy odbyłam praktyki w mojej byłej szkole, moja
praca bardzo spodobała się dyrekcji i zaproponowali mi etat. Chciałam spróbować
swoich sił i tak oto jestem Panią profesor (śmiech). Lubię swoją pracę, daje mi
ona bardzo dużo satysfakcji. Cieszy mnie, kiedy dzieci wynoszą z lekcji nowe
doświadczenia i przede wszystkim uśmiech. Staram się traktować uczniów jak
równych sobie. Dzieci są bardzo wdzięczne, ale wiedzą, że na moich zajęciach
musi być 100 procent koncentracji i że jestem bardzo wymagająca. Wymagam od nich nie mniej, niż od samej
siebie. Po zajęciach poświęcam im dużo czasu na rozmowę. Wiem, że tego
potrzebują. Chcę żeby bawiły się sportem, a jednocześnie podnosiły swoją
sprawność fizyczną. Niestety, w dzisiejszych czasach ciężko jest zmobilizować
dzieci i młodzież do aktywności fizycznej.
Smartfony i te sprawy… Nie jesteś chyba osobą, która usiedzi
w jednym miejscu. Masz dużo energii, pomysłów. Przelewasz to wszystko na pracę
w szkole. Organizujesz coś dla dzieciaków, co nie jest spotykane w innych
szkołach?
Tak! Zorganizowałam m.in. cykliczne spotkania z gwiazdami
sportu. Pojawiło się Endomondo Challenge - co miesiąc zgłaszają się chętni do
pokonania określonej ilości kilometrów biegiem, na rowerze czy na rolkach. Uczniowie
zbierają za to dodatkowe punkty z zachowania. Trafiłam na świetną osobę w mojej
pracy, też nauczyciela wychowania fizycznego, który zaczął pracę w mojej szkole
w tym samym czasie. Mowa o Marcinie Górnickim. To człowiek orkiestra, trafił
swój na swego. Rozpalamy miłość do sportu w dzieciach, jak się tylko da!
Przezwisko „Ogień” do czegoś zobowiązuje…
Tak jest! Power, ogień w życiu muszą być! Mam milion
pomysłów na minutę i nie jestem w stanie usiedzieć w miejscu, tylko chcę te
wszystkie plany realizować. Dobrze, że Alan jest tą spokojniejszą osobą w
naszym związku.
Że Alan spokojny!? Przypomnieć ci ostatnie dachy? (śmiech)
No dobra, pomijając boisko – tam jest już inny człowiek!
(śmiech)
(śmiech) Ok, wracając do zarażania pasją do sportu. Coś
więcej o tych cyklicznych spotkaniach ze sportowcami?
Jeśli chodzi o spotkania ze sportowcami to rzeczywiście
akcja odbiła się echem wśród lokalnej społeczności i zainteresowały się nią lokalne
media. Dzięki życzliwości dyrekcji, która wspiera nasze pomysły i pomaga nam w
ich realizacji, możemy działać.
Praca w Warszawie, to i pewnie większe możliwości, kontakty.
Kogo znanego udało się wam zaprosić?
Na chwilę obecną zapraszam samych znajomych sportowców. Tak
jest najłatwiej. Odwiedzili nasz m.in. Mateusz Kaźmierczak (przyp. triathlionista,
kilkukrotny mistrz Polski), Agnieszka Kobus (wioślarka, brązowa medalista
Igrzysk Olimpijskich z Rio 2016), Oktawia Nowacka (pięcioboistka, brązowa
medalistka z Rio 2016) i w planach mamy jeszcze wiele innych gwiazd sportu.
Cieszę się, że ta akcja cieszy się dużym zainteresowaniem. Przede wszystkim jest
ona dla dzieciaków, otwiera drzwi do świata sportu. Mogą odkrywać inne
dyscypliny, nie tylko piłkę nożną. Mamy nadzieję, że nasi goście będą dla nich
inspiracją. Wczoraj byliśmy na Torwarze. Ponad 5 tysięcy dzieciaków z całej Polski brało udział w
biciu rekordu Guinessa w największej lekcji WF. Było dużo sław, m.in. siatkarz Paweł Zagumny, piłkarz ręczny Artur Siódmiak, czy też pływaczka Otylia Jędrzejczak, dyskobol Piotr Małachowski i inni.
Zapewne podczas Twoich lekcji króluje koszykówka?(śmiech)
Oczywiście! O tyle jest dobrze, że uczę dwie klasy sportowe.
Nie mają zwykłej lekcji WF, tylko konkretne systematyczne, rozplanowane
treningi. Może dlatego też spodobała mi się praca w szkole? Nie wiem. Ale
cieszę się, że pracuję z dziećmi, które chcą ćwiczyć i mogę być dla nich w
pewnym stopniu autorytetem i zarażać przede wszystkim moją koszykówką. Dzieciaki
z mojej szkoły naprawdę zaczynają ją kochać!
Nawet nie wiesz jak bardzo mnie to cieszy! Fundament – czyli
szkoła – to podstawa w piramidce szkolenia koszykówki! A trenerem koszykówki w
jakimś klubie nie chciałabyś zostać?
Myślałam o tym, żeby w mojej dzielnicy Wawer otworzyć
szkółkę koszykówki. Dużo dzieci stąd zaraziłam pasją to tej dyscypliny, a poza
szkołą, nie mają gdzie profesjonalniej trenować bliżej domu. W okolicy nikt nie
stawia na basket. Może kiedyś z Alanem
wspólnie zrealizujemy ten pomysł. Kto wie?
Trzymam kciuki! A czy ktoś ze znanych osób ze światka
koszykarskiego chodził może do tej samej szkoły co Ty?
Absolwentką z ZS 70 jest Monika Skrzecz, która jest obecnie
zawodniczą Lidera Pruszków. Natomiast z Konwiktorskiej trochę osób mogła bym
wymienić. M.in. wyróżniający się za czasów szkolnych Darek Kusper, Janek Pawlak
czy Dominik Świercz.
Poza
pracą w szkole, masz jeszcze jakieś dodatkowe zajęcia?
Pracuję na pływalni w Centrum Zdrowia
Dziecka. Był też czas, kiedy zachłysnęłam się
sportami walki. Chodziłam na treningi do mojego serdecznego kolegi kickboksera Radka
Paczuskiego. Jednak kolidowały one z moją dodatkową pracą. Została mi siłownia
i Combat.
Jeszcze a propos szkoły. Jeździłaś pewnie z dzieciakami na
niejedną wycieczkę. Sprawiają kłopoty? A może bardzo Cię lubią i da się z nimi fajnie dogadać? O! Może masz
jakieś ciekawe historie z takiej wycieczki? (śmiech)
Dzieciaki ciągle się biją, kłócą i przedrzeźniają! Tak to
już jest, było i będzie. My możemy tylko to kontrolować i tłumaczyć co jest
dobre, a co złe. Dzieciaki chyba mnie lubią, z resztą z wzajemnością. Jedna z
mam moich uczniów przekazała mi niedawno, że jej syn powiedział kiedyś „Niestety
nie mogę kochać Pani Natalki, bo ona ma chłopaka koszykarza - takiego
prawdziwego” (śmiech). Mnóstwo jest historii z dzieciakami. Dzieci są
niesamowite. Zdarzyło mi się, że jeden z uczniów na obozie chciał wejść do
autokaru w kapciach, bo buty już spakował do walizki. Albo ostatnio uczeń mnie
spytał, czy jak byłam w jego wieku, to czy były telewizory, albo czy moi
rodzice jeszcze żyją… Dla młodszych dzieci jesteśmy już niestety dinozaurami…
(śmiech)
Wracając do życia u boku sportowca. Jesteś nauczycielem. Czy
jesteś wymagająca wobec Alana jako zawodnika? Nie jesteś czasem taką trenerką
czy psychologiem? Ja tak przynajmniej mam, bo też od dziecka żyję basketem
(śmiech), w rodzinie mam nauczycieli, trenerów…
Staram się wspierać Alana najbardziej jak potrafię,
zwłaszcza że jestem daleko od niego na co dzień. Nie ukrywam, że jestem chyba
jego największym krytykiem. Bardzo przeżywam jego grę. Czasami jak mu coś nie
wyjdzie, wiem że jest na siebie zły, to dolewam oliwy do ognia, bo nie potrafię
milczeć. Jestem z natury szczera i nie potrafię trzymać emocji w ryzach. Chociaż przez te wszystkie
lata, wzloty i upadki, nauczyłam się rozmawiać po trudnych meczach. Alan wie,
że jest najważniejsza osobą w moim życiu
i że zależy mi na tym żeby był jak najlepszy w tym co robi. To jego życie,
pasja, to cały on. Nawet kiedy ma wolne między sezonami, on się ciągle przygotowuje
do nowego sezonu. Trzyma dietę. Jest bardzo w tym wszystkim zdyscyplinowany. Koszykówka
jest w naszym wspólnym życiu od
początku. Można powiedzieć, że trochę się do niej musimy dostosować. Alan,
gdzie dostanie ofertę, tam jedzie. Już przywykliśmy do tego. Ja wiem, że póki
co zostanę w Warszawie. Tu mam pracę, rodzinę, dom. Mimo tego, że dużo osób w
to wątpiło, my wiemy, że damy radę żyć razem, mimo kilometrów. Kilometry to
tylko odległość, tylko mała bariera, którą jak nie przeskoczysz, to obejdziesz.
Najbardziej motywujące w tym wszystkim jest środowisko nas - kobiet koszykarzy.
Tak naprawdę to tylko my rozumiemy siebie nawzajem. Życie z zawodowym
sportowcem jest pełne wyrzeczeń, zwłaszcza jak jesteś osobą, która nie potrafi
usiedzieć w miejscu. Cieszę się, że podjęłaś temat rozmów z nami kobietami. Jakby
nie patrzeć, nie mamy lekko, musimy mieć „jaja” i wspierać naszych mężczyzn. Koniec
sezonu i tak zwany pre-season jest najgorszy chyba dla każdej z nas. Nie możesz
nic zaplanować, nie wiesz gdzie tym razem zostanie podpisany kontrakt, czy
będzie daleko... Ale taki sposób na życie wybrałyśmy, więc nic innego nie
pozostaje, tylko wspierać się dalej. Jestem z Alana bardzo dumna, czy wygrywa,
czy przegrywa, wiem, że zawsze daje z siebie 100%.
Dobrze to podsumowałaś. Bywa ciężko, ale czy wyobrażasz
sobie żebyś nie miała faceta koszykarza? Taki styl życia może czasem uzależnić.
Te wszelkie emocje meczowe, ta ekscytacja, gdzie zagra teraz, kogo poznam itp itd.
Może wydać się to śmieszne, ale będąc małą dziewczynką
wymarzyłam sobie, że będę miała męża koszykarza! (śmiech) Ja wówczas miałam być
piosenkarką, niestety nie zostałam obdarzona talentem wokalnym, wręcz
przeciwnie, wolę nawet nie próbować śpiewać (śmiech) Dobrze, że zwyciężył
kierunek sportowy, a nie muzyczny. Może nie poznałabym Alana! Jestem z nim
prawie 9 lat. Przywykłam do takiego życia. Tak jak mówisz, można się do tego
przyzwyczaić, ale i od tego uzależnić. Mecze oglądam zawsze z wielką
ekscytacją, zdzieram głos, który i tak mam wymęczony przez pracę. Czy wyobrażam
sobie życie bez faceta koszykarza? Wiem, że nie wyobrażam go sobie bez Alana, a
skoro jest koszykarzem to chyba nie, nie wyobrażam sobie… Dziwnie by było nie
żyć w tej ciągłej niepewności i stresiku, niewiedzy - co będzie po sezonie, jak
wypadnie ten czy następny mecz… Emocje, które towarzyszą nam kobietom, czy
ogólnie rodzinie sportowca, to zupełnie coś innego, co przeżywa normalny kibic.
Rozmawiała Kasia Krajniewska