czwartek, 24 listopada 2016

PoCZUJ OGIENieską!

Lada chwila będzie obchodziła ćwierćwiecze. Szalony belfer, rodowita warszawianka, która zaraża basketem wszystkie dzieciaki w okolicy. Poznajcie Natalię Ogienieską!




Kasia Krajniewska: Natalia, Facebook informuje, że masz urodziny 1 stycznia…

Natalia Ogienieska: Tak jest! Urodziłam się w 1991 r. w Nowy Rok.

Cwaniara… Specjalnie czekałaś ten jeden dzień, żeby czuć się kiedyś młodziej – zawsze to w metryczce 91 a nie 90! (śmiech)

Coś w tym jest! Poza tym, nazwisko zobowiązuje… Ogień, fajerwerki, te sprawy wiesz… (śmiech)

Do Ognia jeszcze przejdziemy (śmiech). Przybliż nam historię znajomości z Alanem Czujkowskim. Obydwoje pochodzicie z Warszawy.

Dokładnie. Słuchaj. Od małego chciałam trenować koszykówkę w warszawskiej Polonii. Po ukończeniu gimnazjum, zgłosiłam się na testy do żeńskiego klubu koszykarskiego SKS12, który ma swoją siedzibę w Szkole Mistrzostwa Sportowego przy ul. Konwiktorskiej w Warszawie . Szybko okazało się, że zostałam przyjęta. Zanim rozpoczęłam rok szkolny, wyjechałam na obóz koszykarski z rocznikiem ‘92 i ‘90. Mój rocznik ’91 był troszkę rozbity i trenował z młodszymi i starszymi. Przyznam szczerze, że bardziej polubiłam się z młodszymi dziewczynami, trochę cieplej przyjęły te „nowe z 91”. Na obozie były trzy dziewczyny, które zakochane były w „jakimś” Alanie... Dwie były starsze, jedna młodsza. Konkurowały między sobą i wysyłały mu pocztówki. Młodszej koleżance zaproponowałam, że pomogę jej „podrasować” tę pocztówkę, żeby była wyjątkowa. Alan do dziś ją ma (śmiech). Pewnego dnia skończyłam swój trening i czekałam na trybunach na kolegę, który chodził do liceum niedaleko. Mieliśmy wracać razem do domu. Była wtedy ze mną ta młodsza zawodniczka. Akurat trening rozpoczynali młodzi koszykarze z OSSM Warszawa. Pokazała mi „tego” Alana. Alan był kapitanem i wyróżniał się koszykarsko na tle innych zawodników. Imponowało to wielu dziewczynom. Uwaga teraz fragment z opowieści Alana - wspomina, że gdy wszedł na halę i spojrzał na trybuny, to zaświeciła mu się jakaś lampeczka (śmiech) i podobno zakochał się we mnie od pierwszego wejrzenia (śmiech). Wtedy się poznaliśmy. Jak mam być szczera to przyznam, że nie był w moim typie: zielonooki, ciemny blondyn. Przecież w gimnazjum jeszcze ideałem dziewczyny był „niebieskooki blondyn” albo „brunet z ciemną karnacją” (śmiech). Dobra, wracając do znajomości – trochę niekomfortowa sytuacja - kiedy wróciłam do domu po tym spotkaniu, ta młodsza koleżanka spytała mnie, czy może podać mój numer Alanowi, ponieważ ją o niego prosi… Zgodziłam się, czemu nie… Pomyślałam, że może uda mi się ich zeswatać (śmiech). Dużo ze sobą pisaliśmy. Wszystko robiłam, żeby zakochał się w tej koleżance. Wyszło inaczej. Alan imponował mi na każdym kroku. Otwierał drzwi, przepuszczał w drzwiach, nie przeklinał. Dla mnie był to szok. Odkąd pamiętam miałam samych kolegów i traktowali mnie jak swojego kumpla, a tu taki dżentelmen się trafił! Mało kto wierzył, że nasz związek przetrwa, a tu taki psikus - w lipcu się pobieramy!



Gratulacje! Opowiedz pokrótce, jak wyglądały te wszystkie lata związku. Poza grą Alana w Warszawie, był Pruszków, potem Lublin, a teraz Łańcut. Czy był okres, że mieszkałaś z nim cały czas, czy odwiedzałaś go raczej w weekendy tylko?

Dzięki! Z Alanem jesteśmy parą od połowy mojej pierwszej klasy liceum. Hmm prawie 9 lat!? Ale ten czas leci… W Warszawie chodziłam na jego wszystkie mecze, spotykaliśmy się po lekcjach, często czekałam na niego po jego treningu. Bardzo jesteśmy ze sobą zżyci. Kiedy Alan grał w OSSM czy Polonii Warszawa wszystko było mówiąc kolokwialnie „fajnie”. Kiedy podpisał kontrakt w Pruszkowie, później w Legii Warszawa, też nie było najgorzej. Byliśmy już na studiach na warszawskim AWF, więc też na treningi nie miał daleko. Jak grom z jasnego nieba uderzyła we mnie informacja, że Alan ma propozycję gry w Lublinie. Na początku byłam załamana, nie chciałam żeby mnie zostawiał samą w Warszawie, ale też nie chciałam jechać z nim, bo wiedziałam, że chcę skończyć studia. Na początku sobie tego wszystkiego nie wyobrażałam, aż do moich pierwszych odwiedzin w Lublinie. Spodobało mi się - nowi ludzie, ładna okolica. Przede wszystkim cieszyłam się że Alan „ma granie” i może realizować swoją pasję. Przez 4 lata jeździłam do Alana kiedy tylko mogłam, najczęściej co drugi weekend, jak grali mecze u siebie albo w ferie. Najtrudniejszy był pierwszy rok, ponieważ studiowałam na dwóch kierunkach - Wychowanie Fizyczne oraz Turystyka i Rekreacja i miałam wtedy bardzo dużo nauki.

Który klub, ludzi, atmosferę wspominasz najlepiej?

W Lublinie poznałam się z dziewczynami zawodników i do dziś się przyjaźnimy. Przy okazji - pozdrawiam Kasię Sikorę czy Karolinę Wilczek! (śmiech) Dotychczas ostatni sezon w pierwszej lidze ekipy z Lublina najlepiej wspominałam. Atmosfera była świetna, drużyna zgrana, walcząca o awans. Coś podobnego, co przeżywamy w tym sezonie.
Ten sezon jeszcze twa, więc ciężko jest go ocenić. Jedyne co mogę powiedzieć to to, że tak ciepło, jak w Łańcucie, nie byłam przywitana jeszcze w żadnym klubie. Kobiety zawodników z Łańcuta tworzą bardzo rodzinną atmosferę, cieszę się że należę do tej „rodzinki Sokoła”.

Ciężko jest mi się z tym nie zgodzić! Oby tak do końca sezonu! Słuchaj, a czy od zawsze w życiu towarzyszył Ci sport?

Tak, sport kocham od zawsze. Już w szkole podstawowej wiedziałam, że będę studiować na AWFie. Mama zapisała mnie na naukę pływania, jak miałam 5 lat. W podstawówce i gimnazjum - Zespół Szkół nr 70 w Warszawie – żeby było śmiesznie pracuje tam teraz - miałam możliwość poznania każdej dyscypliny sportu po trochu. Chodziłam do klasy sportowej.  W tym czasie trenowałam pływanie, tata ciągle woził mnie na basen, ale… ja najbardziej kochałam koszykówkę! Nudziło mnie pływanie od ściany do ściany. Dlatego też, jak już wcześniej wspomniałam, chciałam spróbować swoich sił w koszykówce. Udało się, niestety nie na długo...

Co się stało?

Wyeliminowała mnie kontuzja stawów kolanowych i stawu biodrowego. Żeby uniknąć operacji, musiałam odpuścić treningi na co najmniej pół roku... Wiesz jak jest, odpuścisz treningi na pół roku, to później ciężko się wdrożyć. To było w klasie maturalnej, więc decydowali o mnie jeszcze rodzice. Mimo, że mnie wspierali to woleli, żebym odpuściła. Bardzo żałowałam, ale może szczęście w nieszczęściu nie bardzo było do czego wracać, mój rocznik się rozwiązał… Może tak po prostu miało być.

Wspomniałaś, że pracujesz w tej samej szkole, do której kiedyś uczęszczałaś. Pani profesor Ogienieska, czy jest Pani nauczycielem z powołania? (śmiech)

Wszyscy mówią, że to moje powołanie. Ja jednak nigdy nie miałam w planach uczyć w szkole. Idąc na AWF, myślałam bardziej o byciu trenerem niż nauczycielem. Kiedy odbyłam praktyki w mojej byłej szkole, moja praca bardzo spodobała się dyrekcji i zaproponowali mi etat. Chciałam spróbować swoich sił i tak oto jestem Panią profesor (śmiech). Lubię swoją pracę, daje mi ona bardzo dużo satysfakcji. Cieszy mnie, kiedy dzieci wynoszą z lekcji nowe doświadczenia i przede wszystkim uśmiech. Staram się traktować uczniów jak równych sobie. Dzieci są bardzo wdzięczne, ale wiedzą, że na moich zajęciach musi być 100 procent koncentracji i że jestem bardzo wymagająca.  Wymagam od nich nie mniej, niż od samej siebie. Po zajęciach poświęcam im dużo czasu na rozmowę. Wiem, że tego potrzebują. Chcę żeby bawiły się sportem, a jednocześnie podnosiły swoją sprawność fizyczną. Niestety, w dzisiejszych czasach ciężko jest zmobilizować dzieci i młodzież do aktywności fizycznej.



Smartfony i te sprawy… Nie jesteś chyba osobą, która usiedzi w jednym miejscu. Masz dużo energii, pomysłów. Przelewasz to wszystko na pracę w szkole. Organizujesz coś dla dzieciaków, co nie jest spotykane w innych szkołach?

Tak! Zorganizowałam m.in. cykliczne spotkania z gwiazdami sportu. Pojawiło się Endomondo Challenge - co miesiąc zgłaszają się chętni do pokonania określonej ilości kilometrów biegiem, na rowerze czy na rolkach. Uczniowie zbierają za to dodatkowe punkty z zachowania. Trafiłam na świetną osobę w mojej pracy, też nauczyciela wychowania fizycznego, który zaczął pracę w mojej szkole w tym samym czasie. Mowa o Marcinie Górnickim. To człowiek orkiestra, trafił swój na swego. Rozpalamy miłość do sportu w dzieciach, jak się tylko da!

Przezwisko „Ogień” do czegoś zobowiązuje…

Tak jest! Power, ogień w życiu muszą być! Mam milion pomysłów na minutę i nie jestem w stanie usiedzieć w miejscu, tylko chcę te wszystkie plany realizować. Dobrze, że Alan jest tą spokojniejszą osobą w naszym związku.

Że Alan spokojny!? Przypomnieć ci ostatnie dachy? (śmiech)

No dobra, pomijając boisko – tam jest już inny człowiek! (śmiech)

(śmiech) Ok, wracając do zarażania pasją do sportu. Coś więcej o tych cyklicznych spotkaniach ze sportowcami?

Jeśli chodzi o spotkania ze sportowcami to rzeczywiście akcja odbiła się echem wśród lokalnej społeczności i zainteresowały się nią lokalne media. Dzięki życzliwości dyrekcji, która wspiera nasze pomysły i pomaga nam w ich realizacji, możemy działać.

Praca w Warszawie, to i pewnie większe możliwości, kontakty. Kogo znanego udało się wam zaprosić?

Na chwilę obecną zapraszam samych znajomych sportowców. Tak jest najłatwiej. Odwiedzili nasz m.in. Mateusz Kaźmierczak (przyp. triathlionista, kilkukrotny mistrz Polski), Agnieszka Kobus (wioślarka, brązowa medalista Igrzysk Olimpijskich z Rio 2016), Oktawia Nowacka (pięcioboistka, brązowa medalistka z Rio 2016) i w planach mamy jeszcze wiele innych gwiazd sportu. Cieszę się, że ta akcja cieszy się dużym zainteresowaniem. Przede wszystkim jest ona dla dzieciaków, otwiera drzwi do świata sportu. Mogą odkrywać inne dyscypliny, nie tylko piłkę nożną. Mamy nadzieję, że nasi goście będą dla nich inspiracją. Wczoraj byliśmy na Torwarze. Ponad 5 tysięcy dzieciaków z całej Polski brało udział w biciu rekordu Guinessa w największej lekcji WF. Było dużo sław, m.in. siatkarz Paweł Zagumny, piłkarz ręczny Artur Siódmiak, czy też pływaczka Otylia Jędrzejczak, dyskobol Piotr Małachowski i inni. 





Zapewne podczas Twoich lekcji króluje koszykówka?(śmiech)

Oczywiście! O tyle jest dobrze, że uczę dwie klasy sportowe. Nie mają zwykłej lekcji WF, tylko konkretne systematyczne, rozplanowane treningi. Może dlatego też spodobała mi się praca w szkole? Nie wiem. Ale cieszę się, że pracuję z dziećmi, które chcą ćwiczyć i mogę być dla nich w pewnym stopniu autorytetem i zarażać przede wszystkim moją koszykówką. Dzieciaki z mojej szkoły naprawdę zaczynają ją kochać!


Nawet nie wiesz jak bardzo mnie to cieszy! Fundament – czyli szkoła – to podstawa w piramidce szkolenia koszykówki! A trenerem koszykówki w jakimś klubie nie chciałabyś zostać?

Myślałam o tym, żeby w mojej dzielnicy Wawer otworzyć szkółkę koszykówki. Dużo dzieci stąd zaraziłam pasją to tej dyscypliny, a poza szkołą, nie mają gdzie profesjonalniej trenować bliżej domu. W okolicy nikt nie stawia na basket.  Może kiedyś z Alanem wspólnie zrealizujemy ten pomysł. Kto wie?

Trzymam kciuki! A czy ktoś ze znanych osób ze światka koszykarskiego chodził może do tej samej szkoły co Ty?

Absolwentką z ZS 70 jest Monika Skrzecz, która jest obecnie zawodniczą Lidera Pruszków. Natomiast z Konwiktorskiej trochę osób mogła bym wymienić. M.in. wyróżniający się za czasów szkolnych Darek Kusper, Janek Pawlak czy Dominik Świercz. 

Poza pracą w szkole, masz jeszcze jakieś dodatkowe zajęcia?

Pracuję na pływalni w Centrum Zdrowia Dziecka. Był też czas, kiedy zachłysnęłam się sportami walki. Chodziłam na treningi do mojego serdecznego kolegi kickboksera Radka Paczuskiego. Jednak kolidowały one z moją dodatkową pracą. Została mi siłownia i Combat.



Jeszcze a propos szkoły. Jeździłaś pewnie z dzieciakami na niejedną wycieczkę. Sprawiają kłopoty? A może bardzo Cię lubią  i da się z nimi fajnie dogadać? O! Może masz jakieś ciekawe historie z takiej wycieczki? (śmiech)

Dzieciaki ciągle się biją, kłócą i przedrzeźniają! Tak to już jest, było i będzie. My możemy tylko to kontrolować i tłumaczyć co jest dobre, a co złe. Dzieciaki chyba mnie lubią, z resztą z wzajemnością. Jedna z mam moich uczniów przekazała mi niedawno, że jej syn powiedział kiedyś „Niestety nie mogę kochać Pani Natalki, bo ona ma chłopaka koszykarza - takiego prawdziwego” (śmiech). Mnóstwo jest historii z dzieciakami. Dzieci są niesamowite. Zdarzyło mi się, że jeden z uczniów na obozie chciał wejść do autokaru w kapciach, bo buty już spakował do walizki. Albo ostatnio uczeń mnie spytał, czy jak byłam w jego wieku, to czy były telewizory, albo czy moi rodzice jeszcze żyją… Dla młodszych dzieci jesteśmy już niestety dinozaurami… (śmiech)



Wracając do życia u boku sportowca. Jesteś nauczycielem. Czy jesteś wymagająca wobec Alana jako zawodnika? Nie jesteś czasem taką trenerką czy psychologiem? Ja tak przynajmniej mam, bo też od dziecka żyję basketem (śmiech), w rodzinie mam nauczycieli, trenerów…

Staram się wspierać Alana najbardziej jak potrafię, zwłaszcza że jestem daleko od niego na co dzień. Nie ukrywam, że jestem chyba jego największym krytykiem. Bardzo przeżywam jego grę. Czasami jak mu coś nie wyjdzie, wiem że jest na siebie zły, to dolewam oliwy do ognia, bo nie potrafię milczeć. Jestem z natury szczera i nie potrafię trzymać  emocji w ryzach. Chociaż przez te wszystkie lata, wzloty i upadki, nauczyłam się rozmawiać po trudnych meczach. Alan wie, że jest najważniejsza osobą  w moim życiu i że zależy mi na tym żeby był jak najlepszy w tym co robi. To jego życie, pasja, to cały on. Nawet kiedy ma wolne między sezonami, on się ciągle przygotowuje do nowego sezonu. Trzyma dietę. Jest bardzo w tym wszystkim zdyscyplinowany. Koszykówka jest w naszym wspólnym  życiu od początku. Można powiedzieć, że trochę się do niej musimy dostosować. Alan, gdzie dostanie ofertę, tam jedzie. Już przywykliśmy do tego. Ja wiem, że póki co zostanę w Warszawie. Tu mam pracę, rodzinę, dom. Mimo tego, że dużo osób w to wątpiło, my wiemy, że damy radę żyć razem, mimo kilometrów. Kilometry to tylko odległość, tylko mała bariera, którą jak nie przeskoczysz, to obejdziesz. Najbardziej motywujące w tym wszystkim jest środowisko nas - kobiet koszykarzy. Tak naprawdę to tylko my rozumiemy siebie nawzajem. Życie z zawodowym sportowcem jest pełne wyrzeczeń, zwłaszcza jak jesteś osobą, która nie potrafi usiedzieć w miejscu. Cieszę się, że podjęłaś temat rozmów z nami kobietami. Jakby nie patrzeć, nie mamy lekko, musimy mieć „jaja” i wspierać naszych mężczyzn. Koniec sezonu i tak zwany pre-season jest najgorszy chyba dla każdej z nas. Nie możesz nic zaplanować, nie wiesz gdzie tym razem zostanie podpisany kontrakt, czy będzie daleko... Ale taki sposób na życie wybrałyśmy, więc nic innego nie pozostaje, tylko wspierać się dalej. Jestem z Alana bardzo dumna, czy wygrywa, czy przegrywa, wiem, że zawsze daje z siebie 100%.



Dobrze to podsumowałaś. Bywa ciężko, ale czy wyobrażasz sobie żebyś nie miała faceta koszykarza? Taki styl życia może czasem uzależnić. Te wszelkie emocje meczowe, ta ekscytacja, gdzie zagra teraz, kogo poznam itp itd.

Może wydać się to śmieszne, ale będąc małą dziewczynką wymarzyłam sobie, że będę miała męża koszykarza! (śmiech) Ja wówczas miałam być piosenkarką, niestety nie zostałam obdarzona talentem wokalnym, wręcz przeciwnie, wolę nawet nie próbować śpiewać (śmiech) Dobrze, że zwyciężył kierunek sportowy, a nie muzyczny. Może nie poznałabym Alana! Jestem z nim prawie 9 lat. Przywykłam do takiego życia. Tak jak mówisz, można się do tego przyzwyczaić, ale i od tego uzależnić. Mecze oglądam zawsze z wielką ekscytacją, zdzieram głos, który i tak mam wymęczony przez pracę. Czy wyobrażam sobie życie bez faceta koszykarza? Wiem, że nie wyobrażam go sobie bez Alana, a skoro jest koszykarzem to chyba nie, nie wyobrażam sobie… Dziwnie by było nie żyć w tej ciągłej niepewności i stresiku, niewiedzy - co będzie po sezonie, jak wypadnie ten czy następny mecz… Emocje, które towarzyszą nam kobietom, czy ogólnie rodzinie sportowca, to zupełnie coś innego, co przeżywa normalny kibic.



Rozmawiała Kasia Krajniewska

wtorek, 15 listopada 2016

Półchłopek pół o koszu, pół o siatce

Pochodzi ze stolicy Podkarpacia. W lutym skończy 21 lat. Poznajcie młodą siatkarkę, która żyje pod jednym dachem z… Baronem!


Kasia Krajniewska: Kasia, kiedy i jak narodziła się pasja do siatkówki?

Kasia Półchłopek: Odkąd pamiętam wyróżniałam się wzrostem wśród swoich znajomych w podstawówce. Dostałam nawet pseudonim Żyrafa (śmiech). Zawsze byłam wyrośnięta i bardziej dojrzała niż moi koledzy i koleżanki. Teraz przy moim wzroście (przyp. 177 cm) raczej nikt w to nie wierzy.

Szybko wystrzeliłaś w górę w podstawówce. W gimnazjum nagle stanęłaś i rówieśnicy Cię przerośli? 

Tak właśnie było.




To tak jak z moim mężem. Na etapie mini basketu – center, najwyższy koszykarz w Polsce. Teraz przy 198 cm pozostało niskie skrzydło (śmiech). Kontynuujmy jednak Twoją historię…

Pamiętam, że od drugiej klasy szkoły podstawowej, moja nauczycielka wychowania fizycznego, próbowała mnie namówić do gry w siatkówkę. Ja jednak byłam oporna i zawsze wolałam grać w kosza. Miałam chyba sentyment do tego sportu, ponieważ mój tata kilka lat wcześniej był sędzią koszykówki.

O proszę. Z sukcesami?

Z tego co wiem to sędziował kilka ważnych spotkań. Nie jestem jednak w stanie ich wymienić, bo tata raczej niechętnie wraca do tamtych lat.

Rozumiem. Czy ktoś konkretnie zainspirował Cię siatkówką?

Chyba jakoś w 5 klasie tata zabrał mnie i mojego starszego brata na mecz Asseco Resovii Rzeszów. Byłam wtedy zachwycona grą zawodników i atmosferą jaka panowała na meczu. Później kolega taty pomógł nam znaleźć miejsce, w którym mogłabym zacząć  trenować. W 6 klasie zaczęła się moja przygoda z siatkówką w klubie założonym przy Gimnazjum nr 1 w Rzeszowie. W gimnazjum tym powstała klasa siatkarska, do której zapisałam się po namowach mojego trenera. Tam spędziłam dwa lata. Z ciekawostek - jak się później okazało, Kacper (przyp. Kacper Młynarski) skończył rok wcześniej to samo gimnazjum. Później przyszedł czas na Łańcut…



O, Łańcut! Jest mi teraz bliski. W Sokole grał też kiedyś wspomniany Kacper…

Druga i trzecia klasa gimnazjum to były codziennie dojazdy na linii Rzeszów-Łańcut. Trzeci sezon mojej gry w Łańcucie zaczął się dość nerwowo. Klub zmienił swoją siedzibę. Przeniósł się do Jarosławia, a ja miałam podjąć decyzję o tym, gdzie chcę chodzić do liceum. Wybrałam V LO w Rzeszowie. W tej sytuacji trener postanowił, że zostawi mnie w Łańcucie, ale w innym, trochę słabszym klubie. Pamiętam, że byłam na niego wściekła. W tym czasie do Sokoła przyszedł grać Kacper…

Wściekłość szybko przeminęła? (śmiech)

Z biegiem czasu myślę, że podjęłam dobrą decyzję. Pamiętam, że to był dobry rok, bo jakoś w czerwcu zdobyłyśmy jako szkoła mistrzostwo Polski szkół ponadgimnazjalnych. Po tym sukcesie zaczęłam treningi w V LO (przyp. Mieści się tutaj Szkoła Mistrzostwa Sportowego). No właśnie... treningi. Nie mogłam być zgłoszona do rozgrywek, ponieważ poprzedni klub nie chciał wydać mojej karty zawodnika. Wtedy powiedziałam - stop i skończyłam trenować na jakieś trzy miesiące, pomimo tego, że niedługo później odzyskałam swoją kartę. Na szczęście mój tato szybko przekonał mnie, że powinnam spróbować sił w nowym miejscu.

W nowym miejscu… czyli?

Klasa trzecia... Matura! A co robi Kasia? Przenosi się do Mielca! Tam zaczyna się gra w seniorską siatkówkę pod okiem wspaniałego trenera, Romana Murdzy. Dostrzegł we mnie potencjał. Dał mi wielką szansę rozwoju, za co chciałabym mu bardzo podziękować. W Mielcu zostałam dwa lata i bardzo związałam się m.in. z córkami trenera, Natalią i Wiktorią.



Ten blog czytają pewnie głównie kibice koszykarscy. Możesz powiedzieć coś więcej na temat tego trenera?

Trener Murdza pochodzi z Radomia, sam grał kiedyś w siatkówkę w ekipie Czarnych Radom. To utytułowany trener siatkówki żeńskiej. Bodajże w roku 1996 wywalczył m.in. mistrzostwo Polski z Bielsko-Białą. W latach ’90 wiele razy stawał na podium, choćby ze Stalą Mielec. Po drodze był w Warszawie, w Pile, jednak od dłuższego czasu ponownie przebywa w Mielcu i robi kawał dobrej roboty przy drugoligowym klubie UKS Szóstka.

Czy spotkałaś na swojej drodze inne siatkarskie sławy?

Jeżeli chodzi o osobistość, którą było mi dane spotkać na swojej drodze oprócz trenera Murdzy, to jest nią na pewno Dorota Pykosz, była reprezentantka Polski. Wielokrotna mistrzyni Polski z Muszynianką. Grała z nami przez jeden sezon, a ja ten czas i ją jako osobę wspominam bardzo pozytywnie. Dawała nam, młodym zawodniczkom wielkie wsparcie. Kiedy grała w kadrze, zrobiłam sobie z nią zdjęcie. Parę lat później zagrałyśmy razem w jednej drużynie. Świetna sprawa.

I też pochodzi z Podkarpacia…

Tak. Urodziła się w Jaśle.



Ok, zostawmy na chwilę siatkówkę. Zaczęłaś wątek łańcucki. Wspomniałaś, że jak akurat grałaś w Łańcucie, w Sokole podpisał Kacper…  Czekam na love story! (śmiech)

Kiedy Kacper podpisał kontrakt w Łańcucie, koleżanki z zespołu dużo o nim mówiły, że jest przystojny i na pewno mi się spodoba... Ja jednak miałam wtedy chłopaka i jak się domyślasz, nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Po jakimś czasie rozstałam się z nim. Zaczęłam zwracać większą uwagę na Kacpra, kiedy mijaliśmy się w hali między treningami. Widziałam, że on też na mnie spoglądał. Pojawiły się pierwsze uśmiechy, aż nagle któregoś dnia napisał do mnie na Facebooku. Tak zaczęła się nasza znajomość.

Zagadał na Facebooku? Eee nuda… Na pewno było coś ciekawego na żywo! (śmiech)

Pamiętam, że 8 marca przyniósł mi różę w Dzień Kobiet i wręczył mi ją przy wszystkich swoich kolegach i trenerze! Myślałam, że spalę się ze wstydu, ale z drugiej strony podobało mi się to co zrobił. Niestety, po 4 miesiącach „Baron” (przyp. Ksywa Kacpra Młynarskiego) dostał ofertę ze Starogardu Gdańskiego i podjęliśmy decyzję o rozstaniu. Przez dwa kolejne lata i ja i Kacper układaliśmy sobie życie z kimś innym, ale zawsze mieliśmy ze sobą większy lub mniejszy kontakt.

Ale, stara miłość nie rdzewieje…?

Ponad rok temu spotkaliśmy się przez przypadek na rzeszowskim Rynku. Rozmowa nam się kleiła i chyba wszystkie uczucia odżyły. Tylko sytuacja była trochę skomplikowana, ponieważ byłam w związku z kimś innym… Muszę jednak przyznać, że Kacper wtedy bardzo o mnie walczył i teraz znowu jesteśmy parą. Czyli chyba tak, stara miłość nie rdzewieje (śmiech).



I postanowiłaś opuścić Mielec i przywędrowałaś za Kacprem do Włocławka. Czy ten zespół to Twoje spełnienie marzeń? Czy po Mielcu miałaś może większe ambicje… Nie wahałaś się, czy nie zostać jednak na Podkarpaciu?

Na pewno wahałam się czy nie powinnam zostać w Mielcu. Było mi tam dobrze. Jednak podjęliśmy decyzję o wspólnym zamieszkaniu i nie było odwrotu. Bardzo znacząco dałam Kacprowi do zrozumienia, że chciałabym grać dalej w siatkówkę i fajnie by było, gdyby podpisał kontrakt w takim miejscu, gdzie miałabym możliwość trenowania. Były różne opcje, ale finalnie Kacper zdecydował się na Anwil, z czego bardzo się ucieszyłam. Jestem atakującą w drugoligowym WTS KDBS Bank Włocławek.



Jak się z nim żyje pod jednym dachem? Bo to wasz pierwszy rok, jak mieszkacie razem? Masz pewnie wesoło! Jak sprawdza się w roli gospodarza szanowny Baron? (śmiech)

Jak się z nim żyje? Okropnie! (śmiech) A tak szczerze, to wiedziałam, że będzie ciężko, chociażby dlatego, że obydwoje mamy bardzo trudne charaktery. To pierwszy raz, kiedy przebywamy ze sobą praktycznie 24h na dobę. W Tarnobrzegu bywałam tylko przez trzy dni weekendowe (przyp. Kacper grał w Siarce Tarnobrzeg ostatnie dwa sezony). Teraz mamy siebie praktycznie cały czas, nie licząc treningów i wyjazdów na mecze. Staramy się sobie nawzajem pomagać, ale wiadomo jak to jest kiedy zmęczenie wygrywa z człowiekiem. Mamy niepisany podział obowiązków. Każdy robi to, co potrafi najlepiej. Kacper powiedziałby teraz, że ja robię wszystko lepiej, żeby uniknąć swoich obowiązków, ale na szczęście to ja udzielam odpowiedzi i nie będzie miał tak łatwo (śmiech) Zdecydowanie lepiej sprzątam, gotuję, piorę, zmywam naczynia i... chyba właśnie złapałam się na tym, że to ja robię większość rzeczy w domu! (śmiech) Kacper natomiast wyrzuca śmieci, bo ja tego nie lubię robić i robi inne drobne rzeczy, o które go poproszę.

Trenuje przy okazji rzucanie do… kosza (śmiech). A propos kosza… Byłaś już na ligowym meczu Anwilu?

(śmiech) Niestety, nie miałam jeszcze okazji być na ligowym meczu Kacpra. Nasze terminarze ułożyły się akurat tak, że kiedy on gra w Hali Mistrzów, to ja akurat mam mecz na wyjeździe... Zaczęłam sezon trochę wcześniej, więc chociaż „Baron” miał okazje być już na moich meczach.

Twoja drużyna też trenuje w Hali Mistrzów?

Tak jest. Obydwoje trenujemy w Hali Mistrzów. Ja zaczynam o godz. 16 i po dwóch godzinach mojego treningu Kacper zaczyna swój. Zdarza się, że jeszcze sobie podokuczamy w międzyczasie, a później rozchodzimy się w swoją stronę. Czasami mamy też poranne treningi o tej samej godzinie. Wtedy Kacper podwozi mnie na siłownię, która jest ulokowana niedaleko Hali Mistrzów i jedzie na swój trening.

Jaka atmosfera panuje na waszych meczach? Przychodzi spora grupa kibiców? Jest taki doping jak na H1 (przyp. zorganizowana grupa kibiców koszykarskiego Anwilu)?

Na pierwszym ligowym meczu byłam bardzo zaskoczona frekwencją na trybunach. Myślę, że kibiców jest  zawsze około 200, może 300... Zawsze byłam słaba z matmy (śmiech). Widać, że Włocławek to miasto sportu. Słyszałam, że na meczach Anwilu doping jest świetny, ale nasi kibice siatkarscy są również wspaniali.

Znałaś tu we Włocławku już kogoś wcześniej? Jak przebiegła aklimatyzacja?

Znałam wcześniej jedną z rozgrywających. Reszta moich koleżanek i trenerzy również bardzo dobrze mnie przyjęli. Wszyscy byli pomocni, kiedy jeszcze nie znałam miasta. Zdarzało się, że miałyśmy pojedyncze treningi w szkolnych salach, w różnych częściach miasta. Jeżeli chodzi o samo miasto, to wiadomo, że nie jest to mój ukochany Rzeszów, ale dobrze mi się żyje we Włocławku. Wszystko co jest mi potrzebne do życia, jest bardzo blisko. Mieszkanie też mamy ładne, więc przyjemnie jest przyjść do niego po ciężkim treningu. Na szczęście znaleźliśmy takie blisko Hali Mistrzów, to już w ogóle czad.



Do Rzeszowa chyba nie prędko się wybierzecie? Pewnie dopiero po sezonie?

Dobrze się złożyło, że obydwoje jesteśmy z jednego miasta. To znacznie ułatwiło nam przeprowadzkę. Ja byłam w Rzeszowie tylko raz od sierpnia, na chrzcinach córki mojego brata. Szkoda, że Włocławek jest tak daleko, bo nie będę widzieć jak z miesiąca na miesiąc rośnie moja chrześnica. Tęsknię też za rodzicami, ale kiedy potrzebuję rady, to moja mama zawsze udzieli mi jej przez telefon. Na tatę też zawsze mogę liczyć. Kacper niestety od sierpnia nie był w domu, nieprędko może się okazja na wyjazd trafić. Istnieje ryzyko, że nawet Wigilię spędzi we Włocławku.

Jesteś jeszcze młodziutką zawodniczką. Jakie są Twoje plany? Czy gdybyś miała znakomitą propozycję w odległym mieście, niż gra akurat Kacper, podążałabyś za siatkarskimi marzeniami? Czy jednak to jest Kacpra 5 minut i wolisz być przy nim, mimo wszystko.

Oczywiście chciałabym grać jak najdłużej będzie to możliwe. Jest to moja pasja. Zdaję sobie jednak sprawę, że nie będę grała wiecznie. Kiedyś przyjdzie taki moment, że będę musiała skupić się na rodzinie. Nie będzie to dla mnie problemem, żeby zrobić sobie przerwę lub zupełnie zakończyć moją przygodę z siatkówką. Jestem bardzo rodzinną osobą i zawsze dobro mojej rodziny będzie dla mnie najważniejsze. Teraz jest czas kiedy obydwoje możemy się skupić na swojej dyscyplinie w tym samym mieście. Jednak kiedy przyjdzie taki czas, że Kacper podpisze kontrakt w miejscu, w którym nie będzie siatkówki, to będę go wspierać całym sercem i opiekować się nim jak tylko najlepiej potrafię... No chyba, że bardzo mnie zdenerwuje! (śmiech)


Rozmawiała Kasia Krajniewska

czwartek, 10 listopada 2016

Podniebne loty z artychą Śmigielską!

Potrafi fruwać, Dubaj zna od podszewki. Teraz spełnia się jako mama. A co robiła w programie „Mam Talent”? Dowiecie się, czytając wywiad z niezwykle ciekawą osóbką, jaką jest niewątpliwie Dominika Śmigielska!



Kasia Dziergowska: Dominika, na początek, informacje ogólne. Ile masz lat i skąd pochodzisz?

Dominika Śmigielska: Mam 27 lat. Pochodzę z Gdyni. Moje nazwisko panieńskie to Dullek.

Opowiesz nam, jak się poznałaś z Piotrkiem? Czy masz coś wspólnego z koszykówką?

Jasne. Nie ma tu co prawda jakiejś szczególnie romantycznej historii... Ja chodziłam do Sportowego LO w Gdyni, Piotrek do sportowej klasy w Sopocie. Tak się złożyło, że te dwie klasy łączyła w pewnym momencie jedna drużyna koszykówki (przyp. Prokom Trefl Sopot rocznik 89). Na marginesie był to świetny rocznik i fantastyczna drużyna. Wielu chłopaków gra do dziś zawodowo w kosza. M.in. są to Waca, Krzysiu, Kostek, Kuba Załucki, Piotrek Konsek, Łukasz Paul.  Chodziłam w tamtym czasie na mecze. Zdarzało się też, że gdzieś wychodziliśmy razem większą grupą znajomych.  Po jednym z takich spotkań Piotrek odprowadził mnie na autobus. Upierał się , że mam dać znać czy dojechałam cała do domu. I tak „wyżebrał” mój numer (śmiech). Potem zaczęliśmy wychodzić głównie we dwójkę i tak już „spotykamy się” od ponad 8 lat.

Powiedziałaś, że chodziłaś do sportowego LO. Koszykówki jednak nie trenowałaś? Zatem?

Trenowałam gimnastykę artystyczną.





Opowiedz coś o tym. W jakim wieku rozpoczęłaś przygodę z tą dyscypliną i czy możesz pochwalić się jakimiś osiągnięciami?

Gimnastykę zaczęłam trenować w wieku 6 lat. Byłam rokującym dzieckiem, ale nie jakimś wybitnym. Udało mi się parę razy stanąć na podium w ogólnopolskich zawodach. W wieku 16 lat stwierdziłam, że wystarczy mi sportu, bo wiadomo już, że nic poważnego z tego nie będzie… Poza tym przejawiałam niechęć do rywalizacji i absolutny brak „startowej psychiki”. Zapisałam się do dobrego liceum. Miałam zacząć nowe, naukowe życie. Rodzina namawiała mnie na studia prawnicze.
 
Ale…?

3 dni przed rozpoczęciem roku szkolnego zmieniłam zdanie (śmiech).  Poszłam prosić pana wicedyrektora Szkoły Sportowej, Pana Pawła Kriesla, żeby przyjął mnie z powrotem. Klasa była już „pełna”, ale chyba pana Pawła „zmiękczyły” moje łzy, bo się zgodził (śmiech).

3 dni przed rozpoczęciem roku szkolnego? Nieźle. Coś musiało być jednak silniejsze, niż perspektywa naukowca…

Wróciłam, bo wreszcie zrozumiałam, że trenuję nie dla wyników, tylko dlatego, że to po prostu kocham robić. Przestałam się przejmować, że coś nie wychodzi. Pod swoje skrzydła wzięła mnie p. Alicja Urbaniak. I to był mój najlepszy czas pod względem sportowym – udało mi się wywalczyć indywidualne medale w Mistrzostwach Polski Seniorek, wygrać zawody z serii Pucharu Polski, załapałam się na zawody wysokiej rangi międzynarodowej w Bratysławie, Mińsku, Izraelu i Holandii. Prawie udało mi się nawet zakwalifikować na Mistrzostwa Świata w Patras w 2007 r., ale sprawiedliwie przegrałam tę rywalizację z Martą Koczkowską. Dziś oceniam, że dobrze się to wszystko ułożyło. No i gdyby nie ten powrót do szkoły sportowej, nie poznałabym może Piotrka.

Brzmi imponująco. Bycie zawodową gimnastyczką artystyczną, to ciężki kawał chleba, eksploatacja organizmu. Kiedy powiedziałaś sobie - dość?

Zgadza się. Skończyłam liceum i podjęłam ostateczną decyzję o zakończeniu kariery sportowej. Znowu miałam być naukowcem, choć na Wydział Ekonomiczny Uniwersytetu Gdańskiego zdecydowałam się bo… był najbliżej mojego domu. W międzyczasie zadzwoniła do mnie pani Mira Kister…

Możesz przybliżyć nam jej osobę?

Jest to wieloletnia solistka Teatru Muzycznego w Gdyni, razem z mężem Krzysztofem Okoniem, założyła i prowadzi zespół Mira Art. Powiedziała, że szuka osób do zespołu tanecznego. Pojechałam na casting. Pani Mira chyba dostrzegła we mnie potencjał, bo szybko wskoczyłam do składu na stałe. Zespól zaczął rozwijać się w stronę tańca w powietrzu i przekształcił się w Akrobatyczny Teatr Tańca Mira Art. Obecnie w składzie mamy około 8-10 osób, stale współpracujemy z artystami z Teatru Muzycznego, B-Boyami i akrobatami.


Akrobatyczny Teatr Tańca… Kurczę, muszę się kiedyś wybrać na wasz spektakl!

Wydaje mi się, że nie ma drugiej takiej formacji w Polsce. Prezentujemy szeroki wachlarz występów: od tańców powietrznych, z wykorzystaniem koła, trapezów, szarf, liny, występów naziemnych, po taniec z wizualizacją komputerową. Tańczymy na ścianach, rusztowaniach, masztach i dźwigach. Cały czas poszukujemy nowych form i to jest naprawdę niezwykłe, prawie na każdy występ przygotowujemy coś nowego. Razem z zespołem miałam możliwość wystąpić na wielu scenach w Polsce, m.in.  podczas Ceremonii Otwarcia Halowych Mistrzostw Europy w Lekkoatletyce w 2014 roku w Ergo Arenie, na której teraz gra Piotrek i jego Trefl.







Rewelacja. Mam nadzieję, że nie tylko mnie teraz przekonałaś do tego, żeby kupić bilet na wasz występ. Wracając jednak do studiów. Wspomniałaś o ekonomii na UG. Czy myślisz, żeby kiedyś pracować w zawodzie?

Magistra na UG ukończyłam z oceną bardzo dobrą. Po obronie dostałam propozycję pracy w zawodzie, rozważałam nawet doktorat, ale stwierdziłam, że normalna praca może poczekać, a tańczyć będę miała możliwość jeszcze może 5-6 lat. Wybór był więc prosty, póki co, nie przymierzam się do pracy w zawodzie. Co będzie kiedyś, czas pokaże.

Pasja ponad wszystko. Pamiętam kiedyś, jak mieliśmy spędzić wspólnie Sylwestra w Trójmieście. Niestety, nie przyszłaś, Piotrek był sam, bo…?

Faktem jest, że przez ostatnie 7 lat co roku pracowałam w noc sylwestrową. Piotrek jak może to jeździ ze mną, ale zdarzało się, tak jak wspomniałaś, że spędzaliśmy tę noc osobno. Ale nie czuję, żeby to w czymś przeszkadzało. Myślę, że praca w Sylwestra to dla wszystkich artystów naturalna rzecz. To bardzo uroczysta noc, podczas której wspaniale się występuje i oczywiście można to połączyć z dobrą zabawą.

Poświęcenie…

Mam to szczęście, że uwielbiam moją pracę, więc nie czuję jakbym musiała coś poświęcać. Tę noc odbiliśmy sobie parę dni później (śmiech).



Był czas, że śledziłam wszystkie programy talent show w telewizji. Pamiętam zespół Mira Art z występu w Mam Talent w stacji TVN. Byłaś tam, prawda?

Byłam! Słuchaj, na casting wybrano numer, który był wykonywany w duecie, więc tak naprawdę uczestniczkami były dwie dziewczyny, a reszta, w tym ja, grałyśmy sople lodu w odcinku półfinałowym oraz drzewo – dosłownie drzewo (śmiech) w odcinku finałowym. Mi to bardzo odpowiadało, ponieważ przeżycie tego typu programu od kulis, zobaczenie jak taki odcinek powstaje od kuchni oraz wystąpienie przed tak wielką ogólnopolską publicznością, jest doświadczeniem niezwykłym. I ja to wszystko mogłam przeżyć jednocześnie, nie czując presji związanej z idealnym występem – w końcu byłam tylko drzewem (śmiech).

Iglastym, liściastym? (śmiech) Ok, a tak od kulis, jak to wygląda?

Było całkiem śmiesznie. Czas na montaż na scenie był ograniczony do czasu trwania przerwy reklamowej, a trzeba było zamontować na suficie sześć sopli mając do dyspozycji tylko dwie drabiny i wielkie rusztowanie na kółkach. Wyobraź sobie, że w sekundzie, gdy rozpoczynają się reklamy, tył sceny rozsuwa się jak wielkie drzwi, zza których wylatuje tłum facetów technicznych, dwa elfy i sześć sopli. Czwórka z nas jedzie na szczycie tego wielkiego rusztowania, inni wbiegają na drabiny, ktoś cały czas krzyczy ile zostało czasu do wejścia na żywo.

O mamo, istne szaleństwo…

Na finale z kolei musiałyśmy wdrapać się na wielkie drzewo i się do niego w odpowiednim miejscu przypiąć. Trochę stresu było, ale wszystko się udało, choć w finale przegrałyśmy na rzecz świetnego wokalisty, o którym słuch niestety już zaginął...



Wiesz, o was będzie teraz jeszcze głośniej! (śmiech) Czy ten program was jakoś mocniej wypromował?

Ciężko powiedzieć czy występ w programie bezpośrednio nas wypromował, ale w tej branży bycie finalistą Mam Talent z pewnością może otwierać drzwi jako pewna gwarancja prezentowanego poziomu artystycznego. Przede wszystkim to chyba jednak niezapomniana przygoda.


Hej, występowaliście w Dubaju! Anegdotek, niesamowitych historii masz pewnie mnóstwo!

Droga do Dubaju była dosyć długa. Z tego co wiem, jeszcze przed moim przyjściem do zespołu Mira Art prezentowało się na targach eventowych i tam zauważył nas ojciec szefowej dużej polsko-włoskiej firmy zajmującej się organizacją przeróżnych imprez w Emiratach Arabskich. I to on chyba bardzo naciskał na córkę, aby nas zaprosiła. Warunki wyjazdu były długo negocjowane, ponieważ nasze przedstawienia są bardzo wymagające technicznie, a niemożliwe było przywiezienie całego sprzętu z Polski. Do tego dochodziło arabskie nastawienie Inshallah - jak bóg da, czyli na wszystko jest czas, bez spiny, bez pośpiechu, jak bóg da to się uda. Termin wyjazdu ulegał ciągłym zmianom i żartowałyśmy, że dopóki nie wsiądziemy do samolotu, to nie uwierzymy :) No ale udało się i poleciałyśmy, pierwszy raz w 2012 r., w sumie byłam tam 4 razy.
Historii z Emiratów jest sporo! Podczas jednego z wyjazdów występowałyśmy na urodzinach dzieciaków z rodziny Szejka, w jego rezydencji, która znajduje się w samym sercu Dubaju, niedaleko Burj Khalifa i Dubai Mall. Miałyśmy zakaz szwendania się i robienia zdjęć. Impreza miała ogromny rozmach. Prezentowałyśmy dwa przedstawienia, ale oprócz nas było jeszcze mnóstwo artystów z innych części świata. Był nawet zespół, który tańczył jakieś latynoamerykańskie hity i aby sprostać wymogom zwyczajowym, musieli zakryć goliznę i pod skąpe cekinowe stroje założyli  białe i czarne trykoty. Na koniec wjechały cztery ogromne torty na Hummerach. Co jak co, ale Szejki wiedzą jak się bawić.



No powiem Ci, że skromna biesiada (śmiech). Chcę więcej!

Innym razem pojechałyśmy do Kataru. Sam występ był banalny – zabudowane w złote stroje od stóp do głów (muzułmańskie wymogi) miałyśmy etiudę, która polegała de facto na wyprowadzeniu gości z sali balowej do ogrodu na pokaz sztucznych ogni. Całość zajmowała 30 minut. Zakwaterowano nas wtedy na trzy dni w najpiękniejszym hotelu w jakim kiedykolwiek mieszkałam. Hilton Doha – polecam!

Hilton… Ok, może jak wygram w totka (śmiech).

Raz źle nam dopasowali godziny występów. Trzeba wiedzieć, że mieszkańcy Dubaju bardzo przestrzegają prayer time'ów (przyp. czas modlitwy). W chwili gdy rozlega się śpiew Imama wszystko gaśnie, staje w miejscu, muzyka cichnie i wszyscy udają się na modlitwę. I tak właśnie stało się idealnie w środku trwania naszego spektaklu. Nie pozostało nic jak skromnie się ukłonić i szybciutko zejść, chcąc uszanować ich święty czas. Są rzeczy ważne i ważniejsze.

Ciekawe historie. Piotrek pewnie nie raz chciałby się schować do walizki i polecieć tam z Tobą…

Piotrek mówi, że dla niego najzabawniejsze było to, że podczas wyjazdów szkoliłyśmy się w sprytnym wydawaniu pieniędzy. Np. wiemy już gdzie trzeba wysiąść z taksówki, żeby przejść przez płotek i tam wsiąść do następnej i w ten sposób zaoszczędzić ok. 20 zł. Czas wolny wyciskałyśmy na maksa. Codziennie jeździłyśmy w nowe miejsca. Mogłybyśmy chyba już powoli napisać przewodnik, jak za kwotę, którą dostawałyśmy na jedzenie najeść się, pozwiedzać, poplażować, a na koniec kupić trampki, kosmetyki i torebkę. „Dubaj za 8$” było już coś takiego? (śmiech)

Chyba nie? Może trzeba zaproponować stacji TVN, żeby wyemitowała teraz „Dubaj Express” z Wami w roli głównej! (śmiech)

Można spróbować, czemu nie! (śmiech)

Czy z którymś spektaklem zżyłaś się wyjątkowo emocjonalnie?

Najbardziej pozostanie w mojej pamięci spektakl „Szepty”. Był przygotowany specjalnie na wydarzenie „Gdynia bez Barier”, które co roku wyróżnia szereg najbardziej udanych projektów, które w jakiś sposób angażują osoby niepełnosprawne. Za pomocą tańca w powietrzu i na ziemi przedstawiałyśmy różne emocje towarzyszące artyście tworzącemu sztukę. Tego artystę grał niepełnosprawny mężczyzna  – p. Artur Labudda, który w wyniku wypadku drogowego stracił obie nogi i porusza się na wózku... Serce rosło. Artur to świetny facet z pasją, absolutnie samodzielny. W dodatku przypadła mi wspaniała rola – grałam inspirację, natchnienie, nadzieję... Emocje były ogromne, ciężko to opisać. Człowiek żyje dla takich chwil.



Dominika z innej beczki, czy jesteś zadowolona z zarobków? Da się robić to, co się kocha, a zarazem móc z tego godnie żyć?

Uwielbiam to co robię tak bardzo, że mogłabym to robić za darmo, ale z czegoś trzeba żyć… Generalnie jeśli chodzi o zarobki to nie jest źle, choć brakuje pewnej stałości. Są miesiące gdzie dużo występujemy i można czuć się naprawdę usatysfakcjonowanym, ale są też takie kiedy są przestoje i trzeba wyciągać kasę ze skarpetki.

Teraz o Dominice, jako -  kiedyś dziewczynie, teraz żonie. Był moment, że Piotrek grał kawałek od Trójmiasta (Toruń, Lublin), Ty miałaś swoją pracę w Trójmieście. Ciężko było? Toruń, Toruniem - jest autostrada A1. Do Lublina już trochę gorzej…

Wydaje mi się, ze w życiu każdego koszykarza nadchodzi taki moment, w którym jeżeli chce iść do przodu, to musi wyjechać. Żeby się sprawdzić, poznać swoje możliwości, zafunkcjonować w innym układzie, udowodnić swoje umiejętności innym i samemu sobie. Wiedziałam, że taki moment w końcu nadejdzie i kiedy pojawiła się propozycja z Torunia, Piotrek miał moje wsparcie, choć sama nie zdecydowałam się na wyjazd. Zbyt wiele rzeczy trzymało mnie w Trójmieście. Poza tym po kilku latach razem, wiedziałam, że nasz związek to przetrwa. I faktycznie, ta sytuacja bardzo nas wzmocniła. Bardzo miło wspominam te dwa lata jedną nogą w Grodzie Kopernika. Poznaliśmy fajnych ludzi, podobało nam się miasto, a przede wszystkim drużyna i klub funkcjonowały bardzo dobrze. Myślę, że chętnie zostalibyśmy tam na dłużej, szczególnie, że plan był jasny – awans do ekstraklasy. Były do tego warunki, zbudowano mocny skład, czekała nowiutka hala, ale niestety nieoczekiwanie drużyna, która przegrała chyba tylko 4 czy 5 mecze w rundzie zasadniczej, odpadła w pierwszej fazie play – off i wszystko się posypało. Wiadomym stało się, że trzeba będzie szukać nowego klubu...



Wtedy odezwał się chyba trener Paweł Turkiewicz, z którym Piotrek awansował do PLK w sezonie 2011/2012 wraz ze Startem Gdynia...

Dokładnie. Budował drużynę ekstraklasową w Lublinie - ponad 600 km od Gdyni... Wiadomo – bardzo daleko, ale chyba obydwoje wiedzieliśmy, że to ostatni moment, by Piotrek spróbował swoich sił w najwyższej klasie rozgrywkowej. Trochę się bałam, ale zaczęłam szukać najlepszych rozwiązań komunikacyjnych i okazało się, że samolot na trasie Gdańsk-Mediolan ma międzylądowanie w Lublinie, a jego cena to niewiele ponad 100 zł – no i wyszło, że jest taniej i szybciej niż do Torunia! Co prawda z powodu małego zainteresowania lot zlikwidowano gdzieś w połowie sezonu, ale w międzyczasie uruchomiono Pendolino i w Lublinie byłam w 6 godzin. W przeżyciu na odległość pomógł nam dużo Tomek Wojdyła, który grał i mieszkał wtedy z Piotrkiem w Lublinie, ale też mieszka w Gdyni. Udawało się czasem, że drużyna dostała 1-2 dni wolnego i chłopaki we dwójkę przyjeżdżali do Trójmiasta, by choć na chwilę pobyć z rodziną. I jakoś znowu ominęła mnie przeprowadzka. Lublin też wspominam bardzo pozytywnie. Okazało się, że jest tam grupa ludzi, którzy zajmują się tańcem w powietrzu, chodziłam więc z nimi na treningi, dzięki czemu nie czułam się obco czy samotnie no i trzymałam formę. Teraz Piotrek wrócił tam, gdzie to wszystko się zaczęło –czyli do Sopotu. Moim zdaniem powrócił o wiele silniejszy, bardziej doświadczony i świadomy jako zawodnik. Mam nadzieję, że uda się zostać tu na dłużej, ale jeżeli uzna, że dla jego kariery lepsze będzie znowu wyjechać, to spakujemy walizki i pojedziemy tym razem we… troje.

O właśnie, właśnie! Jeszcze raz wielkie gratulacje dla rodziców! To na koniec o mamie Dominice! Parę słów o odczuciach związanych z byciem mamą, szaloną, fruwającą super mamą!

Dzięki! Wszyscy zawsze mówią, że dziecko wywraca świat do góry nogami, a ja nigdy nie wiedziałam, o co tak naprawdę chodzi. Cóż, teraz wiem. Wszystkie moje dotychczasowe zajęcia zeszły na drugi plan, ale to jest fajny czas. Jestem bardzo szczęśliwa, Karol jest cudem, a Piotrek świetnym ojcem i partnerem. Już w żartach planuje młodemu koszykarską przyszłość. Mamy nawet plan, że jak Karol będzie już szedł do collage’u, to kupimy kampera i zjedziemy nim obie Ameryki ! Trzymaj kciuki! (śmiech)



Trzymam trzymam! Potrzebujemy graczy polskich w NBA! Dawaj Karol! (śmiech)

A jeszcze a propos dzieci. Przed ciążą prowadziłam też zajęcia z dorosłymi, ale i z dziećmi w Szkole Tańca Akrobatycznego Mira Art. Trafia do nas mnóstwo zdolnych i pracowitych osób, z którymi świetnie się współpracuje. Bycie trenerem jest dla mnie bardzo rozwijające, daje dodatkową motywację do pracy nad sobą. W końcu jesteśmy dla tych ludzi inspiracją. Mam nadzieję, że jak Karol podrośnie będę mogła wrócić do trenerki, bo to raczej tu, a nie za przysłowiowym biurkiem, widzę moją przyszłość.



Rozmawiała Kasia Krajniewska


piątek, 4 listopada 2016

Lewandowska na start!

Lubi gotować, zawojowała social media, jest kobietą kadrowicza Polski. Tak, mowa o Lewandowskiej! Annie zapytacie? A nie, bo o Dagmarze.
Czy Mateusz Kostrzewski wygrał w totka? Sprawdźcie!


Kasia Krajniewska: Skąd pochodzi i ile ma lat Pani Dagmara?

Dagmara Lewandowska: Niedługo kończę 23 lata. A pochodzę z małej miejscowości pod Zgorzelcem.

Możesz zdradzić co to za miejscowość? Fani Turowa na pewno znają! 

Pochodzę z Zawidowa.

Czyli ma się rozumieć, że Mateusza poznałaś w Zgorzelcu. Opowiesz pokrótce jak do tego doszło?

Dokładnie. Mateusza poznałam w Zgorzelcu. Przyjaciółka wyciągnęła mnie na „soczek” do znajomych do pubu. Był tam też Mateusz. Okazało się, że mamy wspólnych znajomych. Niestety, nie wpadłam chyba wtedy Matkowi w oko, bo kiedy znajomi poszli potańczyć i zostaliśmy sami przy stoliku, zapadła cisza. Nagle wstał i powiedział, ze idzie po coś do picia i już nie wrócił (śmiech). Parę dni to przeżywałam. Do tej pory jak to wspominam, to strasznie się śmieję. Dopiero po jakimś czasie zaczęliśmy przebywać w swoim towarzystwie częściej, ze względu na tych wspólnych znajomych i sprawy tak się potoczyły, że po miesiącu byliśmy już parą. Ale długo się ukrywaliśmy! Dopiero po 3-4 miesiącach stwierdziliśmy, że wrzucimy wspólne zdjęcie na mój profil na Instagramie, żeby każdy dostrzegł, że coś tu się oficjalnie święci (śmiech).

O właśnie, a propos Instagrama. Sama „śledzę” Cię z ciekawością. Nie da się ukryć, że jest to konto tematyczne i ma ogromną rzeszę fanów. Możesz powiedzieć coś więcej na ten temat?

Co do Instagrama, koleżanka kiedyś pokazała mi, że taka aplikacja istnieje. Kiedyś bardzo dużo podróżowałam i stwierdziłam, że fajnie byłoby podzielić się z ludźmi wrażeniami, ciekawymi miejscami i tak zaczęłam dodawać mnóstwo zdjęć, pojawiły się hasztagi, pojawiali się nowi followersi. Zaczęłam podglądać ludzi, którzy zaczęli mnie obserwować. Głównie uwagę przykuwały kobiety. Kocham piękne, zadbane i potrafiące się fajnie, a zarazem modnie ubrać kobiety. One mnie inspirują. Od zawsze kochałam modę i stwierdziłam, że fajnie byłoby dzielić się tą pasją z innymi na całym świecie.



Instagram to świetne narzędzie do tego. Masz już prawie 13 tys. obserwujących. 

Tak jest. Grono moich obserwatorów z każdym dniem się powiększa, co sprawia mi mega frajdę i cieszę się, że tylu osobom podoba się mój styl. Miło mi jest, jak czytam komentarze od nieznanych mi osób: „Masz mega fajny styl, dodawaj więcej zdjęć. Inspirujesz mnie”. Również często proszą mnie o radę, nie tylko w kwestii ubioru, ale również w kwestii problemów życia codziennego. Jest to strasznie miłe. Dzięki temu poznałam fajne dziewczyny, z którymi kontakt mam praktycznie codziennie i często jak jestem w miejscowości, w której mieszka jedna z nich, wyskakujemy na kawkę. Super sprawa!

Rozumiem, że Instagram pochłania kawałek Twojego czasu wolnego. A co Dagmara Lewandowska robi poza tym?

Pracuję u moich rodziców, którzy prowadzą punkt kurierski DHL po stronie niemieckiej oraz zajmują się doradztwem finansowym. Mój ojczym jest Niemcem. Prowadzenie własnej działalności wiąże się z bardzo dużymi obowiązkami i poświęceniem. Przy okazji zrobię reklamę (śmiech) Serdecznie zapraszam do skorzystania z naszych usług. Mamy konkurencyjne ceny i przemiły personel! Poza tym prowadzimy jeszcze punkt Lotto. Także, jest co robić. 

Lotto? Na pewno jesteś już milionerką!

Nie! (śmiech) Ale Mateusz zaczął ostro grać w „Totka” i raz w tygodniu puszcza zakład i od razu zamawiamy bilety na jakieś super wakacje! Oczywiście to jest żart. Kiedy jest losowanie i okazuje się, że nic nie wygraliśmy, to zawsze się śmiejemy, że tyle planów już mieliśmy... I nici z tego. Ale nie poddajemy się!

Powodzenia! Może w końcu się uda!
Wspomniałaś, że ojczym jest Niemcem, praca w Gorlitz. So, sprichst du Deutsch?

Ja, ja, ich spreche Deutsch!

Wracając do pracy u rodziców. Chyba ma to swoje plusy? Np. możesz brać wolne kiedy chcesz… 

Plusem pracy u rodziców jest to, że zawsze po meczu, kiedy Mateusz ma dzień wolny, to spokojnie mogę wziąć wolne i ja, żeby spędzić z nim calutki dzień! Kocham takie dni! A tak poważniej, praca u rodziców nie oznacza, że mam lżej. Jest to praca jak każda inna, a wręcz bardziej wymagająca, bo wymagają ode mnie o wiele więcej, niż od kogoś, kto przyjdzie na kilka godzin, odbębni swoje i go nie ma. Czasem praca przenosi się do domu.


Racja. A jak to jest jeszcze z tym Instagramem. Na Twoim koncie jest mnóstwo zdjęć, mnóstwo różnych stylizacji. Czy to oznacza, że cała wypłata 1go idzie na ciuchy? (śmiech)

Chciałabym! (śmiech) Ale są rzeczy ważne i ważniejsze. Szybko chciałam się usamodzielnić. Mieszkałam jakiś czas sama, więc każdy wie, co za tym idzie: rachunki i setki innych wydatków. Teraz akurat mieszkam z Mateuszem. Finansowo dużo łatwiej razem, to mogę sobie od czasu do czasu na częstsze zakupy pozwolić (śmiech). Jednak staram się też oszczędzać, jak to się mówi, żeby zawsze mieć coś na czarną godzinę i jakieś nagłe wydatki.

Przepraszam z góry za bezpośredniość. Czyta się teraz sporo o blogerkach internetowych, że dostają niezłe pieniądze już za jednego posta, za jedno zdjęcie i żyją z tego w dostatku. Czy Ty też dostajesz już za to jakieś pieniądze od firm odzieżowych?

Może w przyszłości tak będzie. Kto wie, jak się to rozkręci. Jak na razie jest to współpraca na zasadzie barteru. Współpraca bezgotówkowa – towar za usługę. Otrzymuję sporo ubrań, a nawet i kosmetyków od różnych firm. Promuję je na swoim koncie. Jest to mega fajne. Każda kobieta lubi testować nowinki. Może nie uwierzysz, ale czasem jest to problematyczne, bo muszę mieć oddzielny pokój na te wszystkie ubrania, buty, torebki. Ale teraz z Matim mamy taka umowę, że za każdą nową rzecz muszę jakąś starą oddać lub sprzedać (śmiech).

Teraz pewnie wszystkie kobiety poczuły zazdrość (śmiech). Brzmi nieźle! A ile par butów ma Dagmara Lewandowska?

Hmm… około stu?




Acha. Ok. Może przejdę do Mateusza (śmiech). Wkręcił się w modę przez Ciebie? Może zostanie ambasadorem mody, niczym Russell Westbrook w NBA? (śmiech)

Czemu nie! Staram się wpajać w Matku zamiłowanie do mody i chyba trochę mi to wychodzi. Np. zaczął ubierać buty pod kolor bluzki, kurtki. Zaczął większą uwagę przykładać do wyglądu, wizerunku. Jak patrzę na nasze zdjęcia z poprzedniego roku, to jestem pełna podziwu, jak jeden rok może zmienić styl (śmiech). 

Pomaga czasem przy stylizacjach na Instagram?

Tak! Sam czasem dobiera mi ubrania i mówi w czym najlepiej wyglądam.




Czy jeszcze zaskoczysz nas jakąś pasją?

Uwielbiam gotować! A jeszcze bardziej jeść! Może tego po mnie nie widać, bo jestem drobną kobietką (przyp. Daga ma 158 cm wzrostu), ale kocham poznawać nowe smaki, najchętniej nie wychodziłabym z kuchni. Moim popisowym daniem jest przepyszna zupa cebulowa. Mateusz już chyba ma jej dość (śmiech).

Zauważyłam też, przeglądając Twojego Facebooka tym razem, że wspierasz schronisko dla zwierząt. Często udostępniasz zdjęcia psiaków do adopcji. Czy mając szerokie grono obserwujących, udało Ci się pomóc w znalezieniu domu dla jakiejś „bidy”?

Pewnie, że tak. Przedwczoraj nawet dodałam post, że jeden z udostępnionych przeze mnie piesków – Yorczek, znalazł dom. Kocham zwierzęta! Sami mamy pieska. Jakbym miała tylko taką możliwość, to przygarnęłabym każde biedne zwierzę. Właśnie zaraz jedziemy z Mateuszem do schroniska, zawieźć zwierzakom jedzenie i zabawki.



Super inicjatywa. Uwielbiam takie akcje.
Ostatnia sprawa, która mnie ciekawi. Mieszkanie, praca, przyjaciele, rodzina w Zgorzelcu. Narzeczony gra w zgorzeleckim Turowie. Zdajesz sobie sprawę, że to sport. Raz jesteś w tym mieście, raz gdzieś na drugim końcu kraju, czy zagranicą. Myślałaś nad tym, co zrobisz, jak Mateusz kiedyś w przyszłości może podpisze gdzieś indziej kontrakt? A może mamy mu życzyć dożywotniego kontraktu w Zgorzelcu? 

Z jeden strony fajnie jakby taki kontrakt podpisał, bo mam tu swoją rodzinę. Jestem osobą bardzo rodzinną i staram się każdą możliwą wolną chwilę poświęcić rodzince. Jak mówisz, mam tu przyjaciół, praktycznie całe życie kręci się wokół Zgorzelca. Z drugiej strony, chciałabym wyjechać w nowe miejsca, poznać nowych ludzi i zacząć wszystko na nowo! Kocham wyzwania! Moim marzeniem jest Trójmiasto! Strasznie marzy mi się morze! Kocham polskie morze. Jest to najpiękniejsze miejsce na Ziemi. Jeżeli Mateusz dostanie kiedyś możliwość grania tam, to będę go troszeczkę namawiać (śmiech). Wiem ile czasu i energii poświęcił koszykówce, więc jeśli trzeba byłoby wyjechać nawet na drugi koniec świata, na pewno bym to zrobiła. Śmiejemy się z Matkiem, że ciężko byłoby się spakować. Dwa tiry może by starczyły. I ahoj przygodo! (śmiech).  Na razie mamy o tyle łatwiejszą sytuację, że jesteśmy sami, dlatego taką decyzję teraz łatwiej byłoby mi podjąć, niż jakbyśmy mieli dzieci. Ale poznałam już tyle dziewczyn, które takie życie wiodą i są szczęśliwe, mimo kilometrów dzielących ich od rodzinnych domów. Wiem, że i ja dałabym radę. Z resztą Kasia, sama wiesz po sobie, że za Krzyśkiem pojechałabyś wszędzie. I domyślam się, jak kobiety bardzo się poświęcają. Jesteś tego świetnym przykładem. Ja dopiero wchodzę w ten temat. Mam o tyle ułatwioną sytuację, że Mateusz gra w mojej miejscowości i nie muszę z niczego rezygnować. A jak będzie trzeba, to wtedy będę o tym myśleć. Na razie żyję tym co mam i co jest teraz. 




Dziękuję Ci bardzo za rozmowę! Powodzenia Daga.
Życzę miliona followersów i w końcu tego miliona w Lotto! 

Dziękuję!


Rozmawiała Kasia Krajniewska