Niezwykle pozytywna postać. Najgłośniejsza kibicka na świecie, siatkarka, chemiczka, mama i żona. Mimo, że za oknem zimno, odpalajcie Klimę i jazda!
Kasia Krajniewska: Ania, pochodzisz z Rzeszowa. Maciek
Klima, Twój mąż to krakus. Jesteście już ze sobą tyle lat. Opowiedz pokrótce o
tej znajomości.
Ania Hogendorf-Klima: Nie wiem czy kogoś jeszcze to zainteresuje,
bo wszyscy już chyba tę historię znają, ale jakby jeszcze ktoś nie wiedział, jak
wyglądały nasze początki, to było to tak… Mój serdeczny przyjaciel ze studiów
Mateusz, zaprosił mnie, jako osobę towarzyszącą na wesele swojego kolegi Jarka
do Limanowej blisko Krakowa. Dwudniowa, świetna impreza! I w zasadzie dobrze,
że dwudniowa, bo w pierwszy dzień jakoś się na Maćka nie natknęłam, ale już
drugiego dnia siedziałam naprzeciwko niego przy stoliku. Śmiejemy się do
dzisiaj, że uwiódł mnie jego mętny wzrok (śmiech). Pomijając dalsze szczegóły,
po weselu wylądowaliśmy razem na kursie tańca towarzyskiego, a jak wiadomo
taniec zbliża ludzi! (śmiech) i niedługo byliśmy już parą! Z całą pewnością
ojcami naszego związku są Mateusz i Jarek - jakkolwiek by to nie zabrzmiało
(śmiech). Dzięki jeszcze raz chłopaki!
Taniec towarzyski!?
Taniec towarzyski dlatego, że po weselu okropnie bolały nas
stopy. Oboje zgodnie stwierdziliśmy, że straszne z nas kołki, jeśli chodzi o
taniec w parze i postanowiliśmy coś z tym zrobić, zwłaszcza, że szykowaliśmy
się na kolejne dystyngowane imprezy (śmiech). Wyszukałam nam kurs, który
odbywał się na mojej uczelni. Był prowadzony przez mega sympatycznego i…
cierpliwego Kubę Miąsika. Notabene profesjonalnego tancerza. I tak staliśmy się
kursantami I stopnia tańca towarzyskiego! Tak się rozsmakowaliśmy w tańcu, że
za jakiś czas zapisaliśmy się drugi raz na I stopień i wtedy już wymiataliśmy!
I byliśmy ulubieńcami Pana prowadzącego!
No tego to po Macieju chyba kibice nie będą się spodziewać
(śmiech). Niezła historia! Maciek to świetny koszykarz, Ty z kolei grałaś
kiedyś w siatkówkę. Nawet pamiętam Cię z epizodu w Siarce Tarnobrzeg!
Zgadza się. Moja przygoda z siatkówką zaczęła się w 5-tej
klasie podstawówki. Dwóch pasjonatów chodziło po szkołach i „grzebali”
higienistkom w kartotekach, żeby wyłapać co wyższe okazy (śmiech). No i
zostałam wyłapana, bo już wtedy niska nie byłam. W zasadzie w 8-mej klasie
dobiłam do swojego 185cm i tak się już trzymam. No może minus parę centymetrów
poszło na garba (śmiech).
A gdzie tam! Jakiś ukryty ten garb! (śmiech) Ok i co dalej z
tymi „siatkarskimi szpiegami”. Gdzie Cię zwerbowali?
Nie taki ukryty ten garb, bo mój prezes cały czas mnie
przywołuje do porządku. Zawsze jak mnie widzi, woła: „Prosto!” z groźną miną (śmiech). A moim pierwszym
klubem był MKS Rzeszów, gdzie pod okiem trenera Andrzeja Szeteli szlifowałyśmy
podstawy siatkarskiego rzemiosła. Chociaż wtedy to chyba bardziej próbowałyśmy
ogarnąć swoje nieskoordynowane ciała (śmiech). Po jakimś czasie wziął nas w
obroty trener Zbigniew Barszcz (przyp. świetny rzeszowski szkoleniowiec, kiedyś
sam był siatkarzem) i tak już zostało aż do końca liceum. Pamiętam do dziś, jak
zaczynało nas chyba z 40-ści, a po skończeniu liceum została już tylko jedna
zapalona wariatka, która dalej chciała grać…
Rozumiem, że mowa o pannie Hogendorf…
Tak tak! Chyba byłam bardzo zawzięta! (śmiech) Do trenera
Barszcza sentyment pozostał mi do dzisiaj... Bardzo dużo mu zawdzięczam i w tym
miejscu ogromnie dziękuję. Przez wiele lat zastępował mi tatę. Różne rzeczy
można o nim mówić, bo i niezły z niego „oryginał”, ale jak widział, że ktoś się
stara i mu zależy to i on się starał i mu zależało. Myślę, że nawet trochę mnie
lubił.
I jak dalej potoczyła się kariera?
W czasie liceum, żeby załatwić nam więcej grania, trener
Barszcz dogadał się z Uniwersytetem Rzeszowskim. „Uniwerek” grał wtedy w III
lidze i tam pod wodzą duetu Wojtek Bajorek – Zbigniew Barszcz oswajałyśmy się z
trochę poważniejszą siatkówką. Po skończeniu liceum stanęłam przed dylematem
Rzeszów czy studia w Krakowie i dojazdy na treningi do Myślenic.
Dalin Myślenice – pamiętam ten klub. Ostatecznie padło na…?
Zdałam egzaminy na AGH (przyp. Akademia Górniczo-Hutnicza w
Krakowie), ale los chciał, że zostałam w Rzeszowie z mamą i trenowałam w nowym
zespole - Zelmer Rzeszów, który występował wówczas w II lidze, a trenerem był śp.
Jan Strzelczyk. Okropny był to dla mnie sezon. Chociaż były plusy. Poznałam
swoją dobrą przyjaciółkę Ewelinę Dązbłaż i bardzo fajne koleżanki, z którymi do
dzisiaj utrzymuję kontakt. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam dziewczynę, po
której ataku piłki odbijają się o sufit (śmiech). Przy okazji pozdrawiam Wierę!
Nieźle! Miała moc! (śmiech) A dlaczego był to okropny sezon?
Okropny był dlatego, że nie dostawałam praktycznie szansy na
granie i grzałam ławę… Taka odmiana po
wielu latach bycia podstawową zawodniczką. Sposób w jaki były prowadzone
treningi, tak bardzo różny od tego, do czego byłam przyzwyczajona, podejście
niektórych osób. Wszystko to odebrało mi pewność siebie i radość gry w siatkówkę.
Z perspektywy czasu uważam, że psychicznie wielu rzeczy nie uniosłam. A i
nałożyły się na to też inne kwestie. Poza tym w końcówce sezonu Zelmer bił się
o I ligę z moim niedoszłym klubem Dalinem Myślenice i to ekipa z Myślenic
wyszła z tej potyczki z tarczą, a sponsor – firma ZELMER, wycofała się z
finansowania sekcji siatkówki ...
Ech, częsta przypadłość w polskim sporcie…
Ale na szczęście znaleźli się pasjonaci, tacy jak Bogdan
Dudek, Marek Karbarz, Wiesław Radomski, którzy walczyli do końca i udało im się
wystartować w kolejnym sezonie pod szyldem AKS Rzeszów. Jednak bez większych
sukcesów. To był koniec mojej przygody z II-ligową siatkówką - przynajmniej na
jakiś czas.
Czasem trzeba zrobić krok w tył, żeby potem zrobić dwa w
przód. Tak było?
Można powiedzieć, że tak. Odzyskałam radość z grania w
uczelnianej drużynie, a na czwartym roku zostałam zwerbowana do III ligi do
drużyny Uniwersytetu Rzeszowskiego. Tam czułam się jak ryba w wodzie. Drużynę uniwersytecką prowadził Tadeusz Olszowy i
jestem mu wdzięczna za to, że znowu we mnie uwierzył i dał wiarę mi samej, że
potrafię i mogę... Byłam też częścią drużyny Politechniki. Trenował nas Stanisław Kołodziej, który też ma szczególne miejsce w moim sercu, przede wszystkim za
pasję i za dobre serce i za to, że dbał o nas wszystkie, jak o swoje własne
dzieci . Do tej pory odwiedzamy czasem
trenera z innymi „Polibudziankami” i wykorzystujemy fakt, że tak wyśmienicie
gotuje (śmiech).
Studiowałaś na Polibudzie? Jaki kierunek obrałaś?
Technologia chemiczna, specjalność Biotechnologia.
Wymyśliłam sobie, że nadgonię braki edukacyjne, które miałam po skończeniu
liceum i spróbuję za rok dostać się na farmację. Ale poczułam taki pociąg do
chemii, że już zostałam przy niej do końca. Miałam świetnych ludzi na roku,
fajnych profesorów i nie bez znaczenia był fakt, że grałam w akademickiej
drużynie.
Kierunek chemiczny. Po skończeniu studiów znowu spróbowałam
sił w II lidze w Siarce Tarnobrzeg...
Chemia, Siarka… nie mogło być inaczej! (śmiech) Zacieram
rączki. To był sezon 2006/2007 – byłam licealistką. Głównie siedziałam na
meczach kosza, ale na siatkę parę razy też się wyskoczyło!
No to rozmawiamy o Tarnobrzegu (śmiech). Trenerem Siarki był
wtedy Andrzej Dróbkowski.
Legenda tarnobrzeskiej siatkówki. Jego córka uczyła
francuskiego w mojej szkole i sama grała w siatkę. Pan Andrzej to spoko gość!
Tak jest, świetny człowiek! Kolejny wyjątkowy człowiek na
mojej siatkarskiej drodze, który trochę przypominał mi trenera Barszcza! Przez
pół roku mieszkałam w Tarnobrzegu, gdzie chwilę też odbywałam staż w zakładach
chemicznych, aż do lutego, kiedy znalazłam pracę w Rzeszowie…
Jednak nie zrezygnowałaś z gry w Siarce, dotrwałaś jakoś do
końca sezonu?
Tak, dotrwałam. W ogóle całkiem udany był to sezon. Szkoda,
że ostatecznie do I ligi nie udało nam się awansować… Potem trzeba było coś wybrać,
bo dojazdy do Tarnobrzega i z powrotem zajmowały strasznie dużo czasu i
wykańczały fizycznie - choć ekipa w samochodzie była przednia - buziaki dla
Paulinki, Agatki, Madzi i Gosi - a moja nowa praca była naprawdę ciekawa i
dawała możliwości rozwoju. Zawiesiłam więc
buty na przysłowiowy kołek i w zamian za to oddałam się z pasją pracy i
kibicowaniu PTG Sokół Łańcut (śmiech).
Gdzie mieszkałaś w Tarnobrzegu?
Był to jakiś hotel robotniczy, bardzo blisko hali.
Imprezowałaś? (śmiech)
Byłam z raz, czy dwa w klubie blisko mieszkania i hali…
Tapima?
O tak, chyba tak! Taki na piętrze, oldschoolowy!
(śmiech) Bywało się tam. Ale muszę Cię zasmucić. Tapimy już
nie ma… Wrócę do zakończenia kariery sportowej. Szkoda z jednej strony, z
drugiej zaś – Maciek mógł liczyć na Twoją bliskość i wsparcie na co dzień.
Jesteś na pewno w dużym procencie taką matką jego sukcesów. A jakie były Twoje
największe osiągnięcia?
Największym sukcesem
w mojej sportowej karierze było powołanie do kadry makroregionu w 8-mej
klasie podstawówki i udział w Mistrzostwach Polski Młodziczek. Później
powołanie do szerokiej kadry Polski. Niestety potem było już mniej fajnie... Na
pierwszym obozie zaliczyłam taki „postrzał” w kręgosłup, że wracałam obolała na
drugi dzień z wujkiem z Sosnowca do domu, a potem leżałam cały tydzień w domu
wyjąc...
Wiem doskonale o czym mówisz. Przechodziłam to z mężem w
tamtym sezonie…
Takie kontuzje są strasznie przykre… Wyłam cały tydzień już
nawet nie dlatego, że mnie bolało jak cholera, a dlatego, że marzenia mi z rąk
uciekały… Jak wyjeżdżałam z Sosnowca, trener Krzyżanowski obiecał mi, że mnie
powoła na następny obóz. I powołał, ale świata siatkarskiego już niestety nie
zawojowałam. Nawet w połowie pod kątem umiejętności siatkarskich nie byłam tak
przygotowana jak reszta dziewczyn.
Jakieś znane nazwiska pojawiły się wtedy na zgrupowaniu?
Tak były wtedy ze mną naprawdę super dziewczyny! Śp. Agatka
Mróz, Kasia Skowrońska, Wiola Miś czy Marta Pluta.
Tak czy siak Ania gratulacje, że udało się wtedy zajść i tak
mimo wszystko wysoko! Nazwiska imponujące! A propos pracy w Rzeszowie, czym się
dokładnie zajmujesz w firmie?
Pracuję w Dziale Jakości w firmie farmaceutycznej w
Rzeszowie. W wielkim skrócie - dbam o
to, żeby nasza firma spełniała wszystkie wymogi jakościowe, które stawia
obowiązujące prawo farmaceutyczne i wszelkiego rodzaju rozporządzenia Ministra
Zdrowia i nie tylko. A przez to, żeby pacjenci i konsumenci, którzy przyjmują
nasze produkty, byli bezpieczni, a ich leczenie skuteczne.
Odpowiedzialna robota, jakby nie patrzeć. Podziwiam, że godzisz to z rolą matki. Macie
dwóch synków. Jak myślisz, pójdą w Twoje ślady lub Maćka?
Nasze dzieci są tak od siebie charakterologicznie różne, że
aż trudno uwierzyć, że są braćmi (śmiech). Jakbym miała wróżyć im przyszłość,
to po energii, z którą czasem roznoszą mi dom, to tak – pójdą prędzej w ślady
ojca (śmiech). Olaf zaczął już nawet
trenować piłkę nożną w Juniorze Łańcut. Ale póki co, bardziej się zapowiada na
intelektualistę (śmiech). Kacper natomiast to jest taki żywioł, że mam wrażenie
, że nic go jeszcze długo nie okiełzna. Na ten moment jednak bliższe mu są
zapasy niż koszykówka (śmiech).
Osiedliliście się na stałe pod Łańcutem. Twoja praca miała
na to wpływ?
Zdecydowanie miała na to wpływ moja praca i przez moją pracę
uwiązałam trochę mojego męża na Podkarpaciu i w Łańcucie, czego nigdy nie
wybaczy mi przyjaciel Maćka – Wojtek Bychawski – pozdrowienia! Oczywiście
Maciek bardzo dobrze czuje się w Łańcucie i przypuszczam, że gdyby tak nie
było, to nie zagrzałby tu tak długo czasu.
Maciek od lat prezentuje cały czas ten sam, dobry i równy
poziom. Nie żałujecie czasem Wy, że nie spróbował dłużej swoich sił w
ekstraklasie po Stali Stalowa Wola? Czy postawił sobie cel – jak ekstraklasa,
to tylko z Sokołem!
Jak ekstraklasa to tylko z Sokołem! Dziękuję za miłe słowa
pod adresem męża.
Jestem spokojna, że jego koszulka zawiśnie kiedyś w łańcuckiej hali. Kapitan, żywa legenda!
Nie wiem czy mu powieszą koszulkę w łańcuckiej hali (śmiech), ale mam nadzieję, że po zakończeniu kariery, pozostanie głęboko w sercach kibiców i działaczy. Że zostanie zapamiętany jako świetny sportowiec, ale też dobry, uczciwy, serdeczny człowiek. Bo taki jest właśnie Maciek Klima i za to go ogromnie kocham.
I tak trzymać! Zostając jeszcze przy sporcie. Twoje nazwisko
panieńskie to Hogendorf. Kibice piłki nożnej czy koszykówki żeńskiej powinni
kojarzyć?
Kibice, głównie na Podkarpaciu, powinni. Można powiedzieć,
że pochodzę ze sportowej rodziny. Bliski kuzyn mojego świętej pamięci dziadzia
– Tadeusz Hogendorf - był świetnym piłkarzem, ale też trenerem m.in. Resovii
Rzeszów, Stali Rzeszów, Gwardii Łódź i uwaga: Stali Łańcut. Zaliczył też kilka
występów w Reprezentacji Polski. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem
Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Kawalerskim PRL i wieloma innymi
odznaczeniami sportowymi. Tutaj przyznaję, że trochę ściągałam z Leksykonu
Sportu Rzeszowskiego (śmiech). Na pewno był to najbardziej utytułowany i znany
sportowiec z mojej rodziny. Potem - Karolina Hogendorf– moja kuzynka -
koszykarka MLKS Rzeszów, AZS Rzeszów i
VBW Gdynia, którą uwielbiam i która jest teraz trenerką młodych adeptek
koszykówki! Z mojego pokolenia Hogendorfek zaszła najdalej, przepychając się
pod koszem z zawodniczkami z ekstraklasy. Potem długo, długo nic i ja, chociaż
od Karoli jestem starsza! Przynajmniej w tym ją przegoniłam (śmiech).
No to może czas na sportową rodzinkę Klimów! Chłopcy,
trzymamy kciuki! (śmiech) Z innej beczki, masz korzenie holenderskie?
Hogendorf, van Hogendrof…
(śmiech) Tak twierdził mój dziadziu! I biada temu kto raczył się sprzeczać albo posądzać o korzenie niemieckie! (śmiech) Niestety przy pracy nad drzewem genealogicznym nie dobrnęłam aż tak daleko… Nie potwierdzam i nie zaprzeczam!
Rozmawiała Kasia Krajniewska