sobota, 10 lutego 2018

Koszykówka napisała mi życie

Ostatnimi czasy miałam jej już dość. Wieczne biadolenie w Internecie, jakie to wszystko z nią związane w Polsce, jest złe. Kontuzje. Denerwujący „kibice sukcesu”. Ale ta cholera jest ze mną od zawsze. Muszę ją szanować i się podporządkować, bo ją po prostu kocham.


Trochę bracia zgotowali mi taki los. Jakoś w 1997 roku zapoznali mnie z nią. Plakaty na ścianach, NBA po nocy. Miałam 8 lat. Wtedy najstarszy brat, Łukasz, w wieku 19 lat, z juniorów Siarki Tarnobrzeg dostał się do 2-ligowego zespołu (aktualnie 1 liga). Drugi brat, Marcin, miał wtedy 14 lat, trenował w młodzieżówkach „Siary”. Fajnie wtedy było w Tarnobrzegu. Piłka nożna, siatkówka, koszykówka, tenis stołowy – wszystko pod szyldem KS Siarka, wszystko na bardzo dobrym poziomie. Rodziców jakoś nigdy do sportu nie ciągnęło. Raczej tylko sport w teorii. W sumie to nie wiem skąd ten bakcyl u braci. Może po prostu dlatego, że w Grodzie Siarki w tych czasach, każdy dzieciak chciał uprawiać sport, bo nie było innych atrakcji. No i cudowne lata 90-te, czyli bum na Jordana i całe NBA.

Raz poszłam z mamą na mecz Łukasza. Początkowo wiało nudą, a jedyne, co interesowało 8-latkę, to wygląd zawodników. Ale od czegoś trzeba zacząć. Tak co dwa tygodnie chodziłam do Hali Widowiskowo-Sportowej MOSiR w Tarnobrzegu. Zaczęłam dostrzegać inne aspekty. Prawie całkowicie wypełnione trybuny, doping, muzyka lat 90-tych, która zawsze kojarzyć mi się będzie już z tarnobrzeską halą. Żałuję tylko, że nie miałam wtedy telefonu z aparatem. Ile fajnych wspomnień… Brat w jednej ekipie z kończącym już powoli karierę, Zbigniewem Pyszniakiem, pokazowy mecz pomiędzy ekstraklasowymi ekipami - Cersanitem Nomi Kielce a Polonią Przemyśl. Pierwszy raz widziałam wtedy czarnoskórych graczy. Miazga! Dopiero zaczynałam naukę angielskiego, ale po meczu podeszłam do jednego i wydukałam: „Hi, can I have your autograph?” Jakoś tak. Derrick Hayes. Pamiętam jak dziś.

Zawsze gdzieś tam wyróżniałam się w sporcie. Biegałam na 60m, 100m, chodziłam na wszystkie możliwe SKS w SP nr 5, potem w Gimnazjum nr 3 i LO im. M. Kopernika w Tarnobrzegu. Streetballe (m.in. w Rzeszowie, fajna impra z raperami WSZ i CNE), ferie z koszykówką... Piłka halowa, siatkówka, koszykówka. Łoiło się czasem i chłopaków. Czasem żałuję, że gdzieś tam mnie ktoś nie popchał dalej. Szkoda, że w Tarnobrzegu nie było sekcji koszykówki żeńskiej. Przecież do Stalowej Woli wtedy iść, to byłby skandal (śmiech). Chociaż raz było nawet blisko – trener Bogdan Pamuła pochwalił mnie po jakichś zawodach szkolnych. Zajarałam się. Kurczę, nawet w finałach wojewódzkich byłam. Opaska na głowie, opaska na nadgarstku. Iverson w spódnicy (śmiech).


Jakoś w gimnazjum bardziej zrozumiałam koszykówkę. Chodziłam na mecze z notesem i długopisem. Nie było dostępu do statystyk w Internecie, dlatego sama sobie notowałam numery i nazwiska zawodników i pisałam sobie punktację. Potem już były bardziej zaawansowane staty – pojawiały się zbiórki, straty. Z asystami jeszcze były problemy, ale z biegiem czasu udawało się wychwycić. Internet stawał się coraz bardziej popularny, dostępny i szybszy ok. roku 2006. Pojawiła się strona piłkarskiej Siarki Tarnobrzeg. Była opcja komentowania newsów. Gdzieś tam zaczęły się pojawiać pierwsze komenty o koszykarskiej Siarce. Wciągnęłam się. O ile mnie pamięć nie myli, admin „Banita” – Tomek Urban, dzisiaj ekspert piłkarskiej Bundesligi, dał mi możliwość pisania newsów o koszykówce. Gdzieś tam w świecie sportu, ten pseudonim OWCA (tak, od hali też m.in.) zaczął być rozpoznawalny. Fajnie było teraz iść na mecz i praktycznie każdy w hali się przywitał, zbił pionę. Ale na Tarnobrzegu się nie kończyło. Kilka razy udało mi się pojechać razem ze Zbigniewem Pyszniakiem i jego synem do Jarosławia na ekstraklasę, czy na derby 1 ligi do Stalowej Woli. Wtedy jeszcze kibice piłkarscy Siarki chodzili i jeździli na mecze. Co to była za atmosfera! Opóźnione mecze, adrenalina, obawa, żeby nie odwołali meczu, strach żeby w łeb czymś nie dostać. Gdy tylko były ferie, śmigałam do braci do Wrocławia (Marcin studiował, Łukasz już podjął pracę przy Śląsku). I tylko sprawdzanie, kiedy Śląsk gra u siebie w ekstraklasie. A jak trafiło się na Euroligę, to już w ogóle kosmos! Oglądanie Panathinaikosu z 10 piętra Hali Ludowej albo z parteru Orbity. Sztos! 24 na dobę w koszulce Lynna Greera.

Potem była nasza-klasa i mnóstwo koszykarskich kontaktów z całej Polski! Gdzieś tam po drodze dukałam jeszcze jakieś teksty na forum e-basketa.

2007 rok wywrócił trochę to beztroskie, koszykarskie życie o 180 stopni. Wiosna. W Tarnobrzegu rozgrywane są ćwierćfinały MP U18. Patrzę na grupę. Wow – Prokom Trefl Sopot! Zbiór jednych z najlepszych zawodników w moim roczniku 89 oraz 90. Notesik i długopis przygotowane. Newsiki o MP U18 pojawiają się na stronce Siarki i na e-baskecie. W hali byłam z koleżankami, dzielnie wspierały mnie przy „dziennikarce”. Ok teraz już mogę mówić, chyba kar nie będzie (śmiech). Jako nieliczna miałam już 18 lat ukończone. Kupiłam chłopakom z Prokomu wina. Z tarnobrzeską ekipą i z trójmiejskimi gigantami wymknęliśmy się na imprezę do ówczesnego Planet In. A co, niech chłopaki nie myślą, że tylko w Sopocie dobre imprezy (śmiech). Nawiązałam wtedy fajne kontakty. Waca, Śmigło, Kostek, no i jakiś Gonzo. Fajnie było od czasu do czasu pogadać na naszej-klasie czy na gadu-gadu o koszu.

2008 rok. Czas podjąć decyzję, gdzie iść na studia. Od zawsze na pierwszym miejscu Wrocław, bo bracia, bo Śląsk. Ale tak spoko rozmawiało mi się m.in. z Gonzem, że zostałam namówiona na to, żeby złożyć papiery do Trójmiasta. Jakie szczęście, że akurat miałam tam dwóch wujków w policji. Zawsze to rodzice mieli świadomość, że jestem bezpieczna. I wiecie co? Chyba tak musiało być. WKS upadł, Prokom stał się potęgą. AWFiS Gdańsk, nowy chłopak, mecze Prokomu w Eurolidze, Bałtyk, AZS Gdańsk (pozdrowienia dla Pani Czerlonko!). Czy nie można było lepiej trafić? Od tamtej pory wierzę w przeznaczenie. Od tamtej pory też patrzę na basket z innej perspektywy – perspektywy bardziej emocjonalnej, jednak przy tym, staram się nie gubić obiektywizmu. Zawsze wierzyłam i nadal wierzę w Gonza. To prawdziwy walczak. Mimo, że koszykówka kilka razy odwracała się od niego (kontuzje), on dalej walczy. A ja razem z nim. Choć czasem mam dość, jedziemy dalej na tym wózku i wierzę, że jeszcze zajedziemy na górę. Ciągle zbieram fotki, montuję filmiki, żeby pokazać kiedyś potomnym.

2008-2012 rok – fajne 4 lata w Gdyni. Przez jakiś czas nawet pisałam wtedy dla Sportowych Faktów o 1 lidze. Nowe kontakty wśród zawodników i trenerów zaplecza ekstraklasy. Kilka wywiadów można jeszcze gdzieś znaleźć w necie (śmiech). Przygoda z Eurobasketem w Gdańsku w sekcji Media Center - mega! Tony Parker, Nando DeColo itp, itd...
Wybrałam Turystykę i Rekreację – specjalizacja Fitness Nowoczesne Formy Gimnastyki. Miałam przeczucie, że czeka mnie częste zmienianie miejsca zamieszkania i pracy. W tej branży gdzieś tam zawsze można się zakręcić. Jak się dziś okazuje, to był ok wybór. W LO ambitne plany, medycyna, nawet korki brałam z bioli i chemii. Maturka całkiem całkiem. Ale gdzie tam… Sport to sport!

Maj 2012 – Krzysiek awansuje ze Startem Gdynia do ekstraklasy. Całkiem spoko mecze finałowe.
Czerwiec 2012 – kończyłam 4 rok studiów... Pojawił się telefon z Tarnobrzega, żeby Krzysiek przyjechał na testy. Prezes Pyszniak był na finale w Radomiu i jest zainteresowany. Coach Szczubiał był zadowolony. Tylko co teraz? Został mi ostatni rok studiów. Krzysiek z szansą na debiut w PLK. Związek na odległość? No way! Muszę być tego świadkiem! Załatwiłam IOS i co miesiąc śmigałam z Tarnobrzega do Gdańska. W Tarnobrzegu magisterka spokojnie się pisała. 5 rok i obrona na 5. Da się kobity? Da! Pozdrawiam przy okazji promotora, Pana Romana Tymańskiego z Asseco! Mimo, że byłam na TiR, uparta napisałam pracę o koszykówce: "Charakterystyka i rola rozgrywającego w koszykówce".









Drugi sezon w Tarnobrzegu już był spokojniejszy. Krzychu w zdrowiu, spoko rola w zespole, ja mam pracę i blisko rodzinę. Prowadziłam zespół cheerleaders, w którym sama tańczyłam, pomagałam przy prowadzeniu fanpage’a, organizowałam turniej koszykarski dla dzieci i dorosłych, działałam w fitnessie i odbywałam staż w Urzędzie Miasta (Wydział Edukacji, Sportu i Zdrowia). Cenne doświadczenia! Wkręciłam się w Klub Kibica. Jeździliśmy do Gdyni, Włocławka, Przemyśla czy Radomia (nawet kiedyś wygrałam w przerwie konkurs rzutowy w hali "Lego"!. Fajne czasy!

Po całkiem przyzwoitych indywidualnie sezonach Krzycha w Tarnobrzegu, pojawiła się oferta z Anwilu Włocławek. Utytułowany klub, fajna szansa, rodzinne strony taty. Jedziemy! Na początku wyglądało to fajnie. Ciekawa rola w zespole, ja znalazłam fajną pracę w Klubie Fitness, cudowna atmosfera na trybunach, mega otoczka, fajni ludzie w klubie. Niestety, zawirowania z trenerem, zmiany w składzie, problemy klubu, sprawiły, że już tak kolorowo nie było. Pojawiła się frustracja i chęć ucieczki. Tak w ogóle to dzięki szalone kibicki za wyjazdy do Kutna, Sopotu czy Torunia! No i dzięki za Milion, Bulwary, Bistro Smaki, Formę, Jezioro Czarne, za najlepszy kibicowski klimat (tuż po Ludowej).



Po Anwilu pojawiła się atrakcyjna oferta z Krosna. Bardzo mocny skład, jak na 1 ligę, aspiracje do awansu, dobra rola w drużynie, ja zaczepiłam się znowu do klubów fitness. I masz. Los spłatał figla. Poważny uraz tuż przed startem rozgrywek, który wyeliminował z gry do końca sezonu. Chyba najbardziej dołujący czas w koszykarskiej przygodzie. Znowu pakowanie walizek, powrót do Tarnobrzega, ale tym razem tylko do domu i oglądanie meczów z trybun. Kiedy pojechaliśmy do Krosna na finał z Legią, to aż serce waliło. Awansowali. Niestety bez nas. Dołek. Ale i umocnienie charakteru! Koniec Polski, ale jaki piękny. Blisko w Bieszczady! Dzięki za Posmakuj, Prządki, Eurogym i ActivZone.

Pozostała odbudowa. Postawiliśmy na Łańcut. Fajna atmosfera, blisko do Tarnobrzega. Ciężka przeprawa. Dobrze, że praca była i super sąsiedzi! Na szczęście forma wróciła na play off. Gdyby ekipa w końcówce sezonu się nie posypała, były realne szanse na awans do PLK. Dzięki za park, zamek, Piktonówkę, "LA Wagsy".

Obecnie jesteśmy w Prudniku. To nasze 6 miasto. Tutaj też na papierze przed sezonem skład wyglądał na mocne TOP4. Dobra rola w zespole, ja znalazłam pracę w marketingu w ośrodku wypoczynkowym. Niestety, kontuzje kilku zawodników pokrzyżowały plany zespołowi. Play off już raczej nierealne. Pozostaje walka o bezpieczne miejsce w tabeli. Ale sezon jeszcze trwa! I pewnie kilka przygód na Opolszczyźnie jeszcze będzie. Ja już dziękuję za fajną atmosferę w hali Obuwnika, Góry Opawskie, Czechy.

Za małolata koszykówka zawsze sprawiała mi radość. Od 10 lat to taka trochę „niezrównoważona emocjonalnie kobieta”, która raz ciągnie w górę, raz w dół. Sama zdecydowałam się na taki los i wiecie co? Nie żałuję. Pomimo czasem negatywnych emocji, przeważają te pozytywne. Co chwilę poznaję (poznajemy!) nowych ludzi, nabywamy nowe doświadczenia, poznajemy nowe miejsca, nowe smaki. I chyba napiszę kiedyś książkę o naszym psie. „X lat tułaczki Basketa”. Biedak, nie ma swojego terytorium od 7 lat. Ale wiecie co? Wszędzie gdzie jesteśmy razem, jest nasz dom. Ale ten taki materialny trzeba będzie w końcu gdzieś postawić i się ustabilizować. Na razie nie wiemy gdzie, co i jak. Ale może trochę oszukać przeznaczenie i ulokować się tam, gdzie początkowo miałam zamiar? Ej, ale wtedy musi powrócić wielki WKS! (śmiech) No dobra, albo chociaż Asseco! A może by tak Siarę wskrzesić? Kolejne decyzje przed nami. Wierzę, że reżyser tego koszykarskiego filmu, szykuje dla nas fajny scenariusz, czyli: pozostaję przy baskecie, pracuję w marketingu jednego klubu i już gdzieś pomału przysiadam, by odpocząć, pomyśleć trochę bardziej o sobie, walizki wyciągam tylko na wymarzone wakacje. Brzmi ekstra! Ale będzie co będzie. Na pewno jak mężul skończy grać, to bratu trenerowi jeszcze będzie się kibicowało z 30 lat? Proste!


PS Mam nadzieję, że tekst w jakiś sposób, stał się pomocny dla ludzi z pasją (idźcie z pasją przez całe życie!) oraz dla dziewczyn, które planują życie ze sportowcem. Dziewczyny, wspierajcie, co by się nie działo. Wkręcajcie się w zawód, pasję swoich facetów, jeździjcie z nimi po świecie. Pracę zawsze można zmienić. Wspomnień nigdy. A i olewajcie zawistnych ludzi! :) Dobra, idę dalej pod pachą z tą pomarańczową babką. Piona!

środa, 25 stycznia 2017

PLK - Plan Labilnej Kobiety

Kolejne rozmowy z partnerkami koszykarzy muszę troszkę przesunąć, ze względu na nową pracę, która pochłania mi sporo czasu. Dziś mam wolny dzień i ogarniam „nowinkowe zaległości”. Poczytałam kilka artykułów dotyczących rewolucji w Polskiej Lidze Koszykówki. Fajna robota Panie Kosmo Zatorski, Panie Przemysławie Kujawiński czy Panie Jakubie Wojczyński. Każdy z Was pisał głównie ogólnie o PLK i jej działaczach przy warszawskiej ul. Ciołka. Natchnęło mnie. Tak na szybko - ja chciałam wejść trochę bardziej w szczegóły. Tymi szczegółami w całej układance pod szyldem PLK są oczywiście kluby. Jako, że pochodzę z Tarnobrzega, od maluszka wychowywałam się w hali MOSiR przy Al. Niepodległości 2, chciałam wtrącić swoje trzy grosze odnośnie Siarki.


Piłkarska Siarka powstała w 1957 roku (w tym roku obchody 60-lecia). Koszykarska Siarka pojawiła się na sportowej mapie w 1962 roku. Dokładnie teraz, czyli w 2017 r. obchodzić będzie 55-lecie swojej działalności. Przez wiele lat Siarka była wielosekcyjnym klubem. Te same barwy, ten sam herb, ci sami kibice – to wszystko łączyło zarówno piłkarzy, koszykarzy czy siatkarki. Teraz? Prywatne spółki, każdy tylko dołki pod sobą kopie…
To jest według mnie jeden z celów takiego małego miasta, jakim jest Tarnobrzeg – działacze wszystkich sekcji dogadują się, współpracują ze sobą, miasto ich wspiera jak może, tworzą wspólną strategię rozwoju, plan marketingowy, wspólnie szukają sponsorów. Obecnie fajnie wygląda taka współpraca w warszawskiej Legii. Pozdrawiam tutaj Pana Jarosława Jankowskiego, biznesmana i wielkiego piłkarskiego kibica i działacza, który podjął się wyprowadzenia koszykarskiej Legii na szczyt.

Nie chcę nikogo w sekcji koszykówki obrażać, bo każdy z kibiców, dziennikarzy wie jak jest. Zbigniew Pyszniak podjął się wprowadzenia koszykówki w Tarnobrzegu do PLK. Ok, chwała mu za to. Chwała za fajny sezon w 1 lidze, kiedy to w 2010 roku Siarkowcy awansowali wraz z ówczesnym Zastalem Zielona Góra do ekstraklasy. 3-4 sezony trwał jakiś tam boom na basket w Tarnobrzegu. Pierwszy sezon wiadomo – nowość - pierwszy raz czarnoskórzy zawodnicy biegają w „pomarańczowej” hali. Drugi sezon – Corbett, Karnowski – fajnie się na to patrzyło. Trzeci sezon kolejne nadzieje, Dłoniak strzelał aż miło. Czwarty sezon – pojawił się ciekawy sponsor, Stabill. To chyba zasługa Prezydenta Norberta Mastalerza? Ale może się mylę. Skład był ciekawy. Z resztą jak co roku… Piąty, szósty, teraz już siódmy sezon i co… To samo – brak sukcesów, zero ryzyka by zainwestować w młodego trenera z nowoczesną wizją. To co teraz wyczynia Krosno przy 17 ekipach w lidze, to jest to, czego w Tarnobrzegu nigdy nie było. W Tarnobrzegu nie dopuścisz do współpracy ludzi z zewnątrz. A bo po co ktoś ma mi patrzeć na ręce, to przecież mój klub. Nigdy w tym klubie nie pracowała osoba wykształcona do piastowania danej funkcji. Powtarzam, pracowała, czyli dostawała pewnie za „coś” pieniądze. Wszystko po koleżeńsku. Szkoda.

Co do funkcji w klubie:

- Media Manager – znacie taką osobę w Siarce? To podobno redaktor z Tygodnika Nadwiślańskiego, Pan Zbigniew Bernat. Jego rolą jest zapowiedzenie konferencji po meczu. I chyba tyle. A i chyba można podpiąć pod tę funkcję też redaktora Piotra Szpaka z Echa Dnia. Swoimi artykułami zawsze da nadzieje kibicom na lepsze jutro… Social Media? Kto tu zajmuje się Facebookiem, Twitterem itp.? Zawodnicy grup młodzieżowych z litości? Kierownik? No bo chyba nie starszy Pan Bernat. Ano i o stronie www nie wspomnę. Widmo.

- Kierownik – syn prezesa i trenera Pyszniaka – Piotr. Nie wypowiadam się, bo nie wiem jak pracuje i co jest jego zadaniem…

- Dyrektor? Nie wiem czy jeszcze taka osoba istnieje. Cięcia?

- zespół Cheerleaders – tutaj co roku jest to ciężki orzech do zgryzienia – raz - kasa, dwa – utrzymanie przez cały sezon licznej grupy gimnazjalistko-licealistek. W tym roku wygląda to w miarę przyzwoicie. Kształcące się w temacie tańca osoby prowadzące, w końcu wiedzą z czym to się je. Czekam na dalszy progres.

- asystent trenera, trener przygotowania motorycznego – oh, wait. Pamiętacie taki mecz w TV (bodajże listopad 2013) jak Stabill Jezioro Tarnobrzeg pokonało wysoko koszaliński AZS? Chwilowo trenerem był wtedy Arkadiusz Papka (wtedy 37-letni). Chwilowo, bo podziękowano wtedy Leszkowi Marcowi i czekano na Dariusza Szczubiała. Ekipa m.in. z Chasem Simonem czy Chaissonem Allenem w składzie, zajęła ostatecznie przedostatnią lokatę. Kto wie, jak wyglądałoby to, gdyby dano w końcu szansę Arkowi? Tak sobie kiedyś marzyłam, żeby ekstraklasę poprowadził duet Szczuciński-Papka – faceci od zawsze związani z Tarnobrzegiem, fajni ludzie prywatnie, ludzie z pasją i wiedzą. Arkowi Papce zarzuca się, że nie robi skautingu przed meczem, jakby chociaż Marcin Woźniak w Anwilu. Może po prostu pierwszy trener tego nie potrzebuje…? Inna kwestia – we wrześniu 2016 każdy jarał się, że w końcu w Siarce jest ktoś od przygotowania motorycznego. Dziennikarze chwalili, że treningi wyglądają w końcu profesjonalnie. Jakoś po dwóch miesiącach ślad po Dominiku Rodkiewiczu w Siarce zaginął. Wyjaśnieniem była „oszczędność w kasie”. Acha.

To chyba by było na tyle, jeśli chodzi o pracowników związanych bliżej z klubem. Najbardziej boli obsadzona funkcja media managera. Nieskromnie powiem, że wiecie co? Mogłabym być taką osobą ja. Ale w Tarnobrzegu znalazłabym jeszcze ze cztery takie osoby (Bartek Półrolniczak, Grzesiu Lipiec, Patryk Bąska czy Adrian Wrzesień). To jest niezwykle fajna i jak nie najważniejsza funkcja. Kiedy rozmawiam czasem sobie z Michałem Fałkowskim, MM Anwilu Włocławek, daje się odczuć, jaką to sprawia mu frajdę. Robi to co kocha, ma dobry kontakt z działaczami, dziennikarzami, kibicami, a przy okazji coś sobie dorobi. Kiedy patrzę na to, co wyczynia Mateusz Kaźmierczak w Słupsku, Jakub Konieczka w Toruniu, czy Michał Bajda w Zgorzelcu, myślę sobie, wow! Fajnie byłoby tak pracować, zwłaszcza, że wiem, że mam łepetynę pełną pomysłów, mam sporo fajnych kontaktów, głównie dzięki Twitterowi (kontaktów ze światka kosza, ale także ze świata piłki). W Tarnobrzegu potrzeba wyjść do kibica. Potrzeba spotkań prezesa z kibicami. Kibice muszą poczuć się częścią klubu. Ale jak poczuć się częścią klubu, gdy po pierwsze, ten klub nic od siebie nie daje, niczym kibica nie zainteresuje, żadnych akcji się nie robi, nie wykorzystuje się potencjału małej społeczności, którą przecież łatwiej zjednoczyć, niż w takim Toruniu. A tam cholera to się udaje... Powoli, ale się udaje. Nie ma sukcesów, nie ma kibica. To prawda znana od bardzo dawna. Ok, nie ma kasy. Krosno też nie ma jej za wiele, jednak im się jakoś udaje. Pewnie jest kilka spraw marketingowych do poprawy, ale jednak tam prezes dał szansę młodemu trenerowi, jest otwarty na pomysły (pozdrowienia Kuba Hajduk). Będzie ładnie opakowany produkt, to i sponsorzy nie będą bali się zaryzykować wejść we współpracę. W koszykarskiej Siarce gdzie ma promować się potencjalny sponsor? Na boisku z jedną reklamą, którą zobaczy z 400 kibiców w hali? Albo z kilka osób dostrzeże podczas jednej jedynej transmisji w TV? Widnieć w nazwie zespołu z dołu tabeli, to nie żadna chluba.

Wspomniałam o 60-leciu istnienia klubu piłkarskiego Siarka i 55 latach koszykówki. Mam nadzieję, że wszystkie sekcje połączą siły na te okazje. Świetnie byłoby zorganizować mecz, tak jak na 50-lecie klubu koszykarskiego. Dało się wtedy zaprosić kilka legend tarnobrzeskiej koszykówki, czy Cheerleaders Gdynia. Kontynuujcie to! Fantastycznie byłoby zorganizować galę oraz wystawę upamiętniającą te 60 lat Siarki. Może w końcu udałoby się wydzielić w hali trybuny VIP oraz darmowe wejścia dla byłych zawodników Siarki, trenerów, działaczy. Takie kontakty są cenniejsze niż złoto. Nie można wiecznie mówić, że ten czy tamten jest zły, że ten czy tamten to malkontent. Taka jest mentalność ludzi w Tarnobrzegu niestety. Sama nie raz na tym poległam. Ale teraz mądrzejsza o nowe doświadczenia zdobyte czy to w Trójmieście, czy we Włocławku, Krośnie czy w Łańcucie, wiem co jest najważniejsze. 

Inna kwestia w Tarnobrzegu – współpraca na linii klub PLK a koszykarskie sekcje młodzieżowe, 3 liga. Współpraca prezesa i wszystkich trenerów musi zacząć się układać. Wiem, że wszystko pewnie znowu kręci się wokół kasy. Tutaj wyraźny sygnał musi dać prezydent. Idzie kasa z miasta na sport? 
Ok, sprawiedliwie proszę to podzielić na wszystkich.

Nikogo tym tekstem nie chciałam obrazić. Każdy, któremu dobro koszykówki w Polsce leży na sercu, powinien się otworzyć i pisać jak to widzi z boku. Mam nadzieję, że począwszy od takich tekstów ruszymy tę rewolucję! Działacze PLK muszą dać wyraźny sygnał wszystkim klubom. Opakujmy tę naszą pomarańczową piłkę nie w sreberko, ale w złoto! A wszystkie sekcje tarnobrzeskiego sportu w zielono-czarno-żółte barwy!




piątek, 2 grudnia 2016

Jak w podróż, to tylko z Klimą!

Niezwykle pozytywna postać. Najgłośniejsza kibicka na świecie, siatkarka, chemiczka, mama i żona. Mimo, że za oknem zimno, odpalajcie Klimę i jazda! 



Kasia Krajniewska: Ania, pochodzisz z Rzeszowa. Maciek Klima, Twój mąż to krakus. Jesteście już ze sobą tyle lat. Opowiedz pokrótce o tej znajomości.

Ania Hogendorf-Klima: Nie wiem czy kogoś jeszcze to zainteresuje, bo wszyscy już chyba tę historię znają, ale jakby jeszcze ktoś nie wiedział, jak wyglądały nasze początki, to było to tak… Mój serdeczny przyjaciel ze studiów Mateusz, zaprosił mnie, jako osobę towarzyszącą na wesele swojego kolegi Jarka do Limanowej blisko Krakowa. Dwudniowa, świetna impreza! I w zasadzie dobrze, że dwudniowa, bo w pierwszy dzień jakoś się na Maćka nie natknęłam, ale już drugiego dnia siedziałam naprzeciwko niego przy stoliku. Śmiejemy się do dzisiaj, że uwiódł mnie jego mętny wzrok (śmiech). Pomijając dalsze szczegóły, po weselu wylądowaliśmy razem na kursie tańca towarzyskiego, a jak wiadomo taniec zbliża ludzi! (śmiech) i niedługo byliśmy już parą! Z całą pewnością ojcami naszego związku są Mateusz i Jarek - jakkolwiek by to nie zabrzmiało (śmiech). Dzięki jeszcze raz chłopaki!




Taniec towarzyski!?

Taniec towarzyski dlatego, że po weselu okropnie bolały nas stopy. Oboje zgodnie stwierdziliśmy, że straszne z nas kołki, jeśli chodzi o taniec w parze i postanowiliśmy coś z tym zrobić, zwłaszcza, że szykowaliśmy się na kolejne dystyngowane imprezy (śmiech). Wyszukałam nam kurs, który odbywał się na mojej uczelni. Był prowadzony przez mega sympatycznego i… cierpliwego Kubę Miąsika. Notabene profesjonalnego tancerza. I tak staliśmy się kursantami I stopnia tańca towarzyskiego! Tak się rozsmakowaliśmy w tańcu, że za jakiś czas zapisaliśmy się drugi raz na I stopień i wtedy już wymiataliśmy! I byliśmy ulubieńcami Pana prowadzącego!

No tego to po Macieju chyba kibice nie będą się spodziewać (śmiech). Niezła historia! Maciek to świetny koszykarz, Ty z kolei grałaś kiedyś w siatkówkę. Nawet pamiętam Cię z epizodu w Siarce Tarnobrzeg!

Zgadza się. Moja przygoda z siatkówką zaczęła się w 5-tej klasie podstawówki. Dwóch pasjonatów chodziło po szkołach i „grzebali” higienistkom w kartotekach, żeby wyłapać co wyższe okazy (śmiech). No i zostałam wyłapana, bo już wtedy niska nie byłam. W zasadzie w 8-mej klasie dobiłam do swojego 185cm i tak się już trzymam. No może minus parę centymetrów poszło na garba (śmiech).

A gdzie tam! Jakiś ukryty ten garb! (śmiech) Ok i co dalej z tymi „siatkarskimi szpiegami”. Gdzie Cię zwerbowali?

Nie taki ukryty ten garb, bo mój prezes cały czas mnie przywołuje do porządku. Zawsze jak mnie widzi, woła: „Prosto!”  z groźną miną (śmiech). A moim pierwszym klubem był MKS Rzeszów, gdzie pod okiem trenera Andrzeja Szeteli szlifowałyśmy podstawy siatkarskiego rzemiosła. Chociaż wtedy to chyba bardziej próbowałyśmy ogarnąć swoje nieskoordynowane ciała (śmiech). Po jakimś czasie wziął nas w obroty trener Zbigniew Barszcz (przyp. świetny rzeszowski szkoleniowiec, kiedyś sam był siatkarzem) i tak już zostało aż do końca liceum. Pamiętam do dziś, jak zaczynało nas chyba z 40-ści, a po skończeniu liceum została już tylko jedna zapalona wariatka, która dalej chciała grać…



Rozumiem, że mowa o pannie Hogendorf…

Tak tak! Chyba byłam bardzo zawzięta! (śmiech) Do trenera Barszcza sentyment pozostał mi do dzisiaj... Bardzo dużo mu zawdzięczam i w tym miejscu ogromnie dziękuję. Przez wiele lat zastępował mi tatę. Różne rzeczy można o nim mówić, bo i niezły z niego „oryginał”, ale jak widział, że ktoś się stara i mu zależy to i on się starał i mu zależało. Myślę, że nawet trochę mnie lubił.

I jak dalej potoczyła się kariera?

W czasie liceum, żeby załatwić nam więcej grania, trener Barszcz dogadał się z Uniwersytetem Rzeszowskim. „Uniwerek” grał wtedy w III lidze i tam pod wodzą duetu Wojtek Bajorek – Zbigniew Barszcz oswajałyśmy się z trochę poważniejszą siatkówką. Po skończeniu liceum stanęłam przed dylematem Rzeszów czy studia w Krakowie i dojazdy na treningi do Myślenic.

Dalin Myślenice – pamiętam ten klub. Ostatecznie padło na…?

Zdałam egzaminy na AGH (przyp. Akademia Górniczo-Hutnicza w Krakowie), ale los chciał, że zostałam w Rzeszowie z mamą i trenowałam w nowym zespole - Zelmer Rzeszów, który występował wówczas w II lidze, a trenerem był śp. Jan Strzelczyk. Okropny był to dla mnie sezon. Chociaż były plusy. Poznałam swoją dobrą przyjaciółkę Ewelinę Dązbłaż i bardzo fajne koleżanki, z którymi do dzisiaj utrzymuję kontakt. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam dziewczynę, po której ataku piłki odbijają się o sufit (śmiech). Przy okazji pozdrawiam Wierę!

Nieźle! Miała moc! (śmiech) A dlaczego był to okropny sezon?

Okropny był dlatego, że nie dostawałam praktycznie szansy na granie i grzałam ławę…  Taka odmiana po wielu latach bycia podstawową zawodniczką. Sposób w jaki były prowadzone treningi, tak bardzo różny od tego, do czego byłam przyzwyczajona, podejście niektórych osób. Wszystko to odebrało mi pewność siebie i radość gry w siatkówkę. Z perspektywy czasu uważam, że psychicznie wielu rzeczy nie uniosłam. A i nałożyły się na to też inne kwestie. Poza tym w końcówce sezonu Zelmer bił się o I ligę z moim niedoszłym klubem Dalinem Myślenice i to ekipa z Myślenic wyszła z tej potyczki z tarczą, a sponsor – firma ZELMER, wycofała się z finansowania sekcji siatkówki ...

Ech, częsta przypadłość w polskim sporcie…

Ale na szczęście znaleźli się pasjonaci, tacy jak Bogdan Dudek, Marek Karbarz, Wiesław Radomski, którzy walczyli do końca i udało im się wystartować w kolejnym sezonie pod szyldem AKS Rzeszów. Jednak bez większych sukcesów. To był koniec mojej przygody z II-ligową siatkówką - przynajmniej na jakiś czas.

Czasem trzeba zrobić krok w tył, żeby potem zrobić dwa w przód. Tak było?

Można powiedzieć, że tak. Odzyskałam radość z grania w uczelnianej drużynie, a na czwartym roku zostałam zwerbowana do III ligi do drużyny Uniwersytetu Rzeszowskiego. Tam czułam się jak ryba w wodzie. Drużynę  uniwersytecką prowadził Tadeusz Olszowy i jestem mu wdzięczna za to, że znowu we mnie uwierzył i dał wiarę mi samej, że potrafię i mogę... Byłam też częścią drużyny Politechniki. Trenował nas Stanisław Kołodziej, który też ma szczególne miejsce w moim sercu, przede wszystkim za pasję i za dobre serce i za to, że dbał o nas wszystkie, jak o swoje własne dzieci . Do tej pory  odwiedzamy czasem trenera z innymi „Polibudziankami” i wykorzystujemy fakt, że tak wyśmienicie gotuje (śmiech).

Studiowałaś na Polibudzie? Jaki kierunek obrałaś?

Technologia chemiczna, specjalność Biotechnologia. Wymyśliłam sobie, że nadgonię braki edukacyjne, które miałam po skończeniu liceum i spróbuję za rok dostać się na farmację. Ale poczułam taki pociąg do chemii, że już zostałam przy niej do końca. Miałam świetnych ludzi na roku, fajnych profesorów i nie bez znaczenia był fakt, że grałam w akademickiej drużynie.
Kierunek chemiczny. Po skończeniu studiów znowu spróbowałam sił w II lidze w Siarce Tarnobrzeg...

Chemia, Siarka… nie mogło być inaczej! (śmiech) Zacieram rączki. To był sezon 2006/2007 – byłam licealistką. Głównie siedziałam na meczach kosza, ale na siatkę parę razy też się wyskoczyło!

No to rozmawiamy o Tarnobrzegu (śmiech). Trenerem Siarki był wtedy Andrzej Dróbkowski.



Legenda tarnobrzeskiej siatkówki. Jego córka uczyła francuskiego w mojej szkole i sama grała w siatkę. Pan Andrzej to spoko gość!

Tak jest, świetny człowiek! Kolejny wyjątkowy człowiek na mojej siatkarskiej drodze, który trochę przypominał mi trenera Barszcza! Przez pół roku mieszkałam w Tarnobrzegu, gdzie chwilę też odbywałam staż w zakładach chemicznych, aż do lutego, kiedy znalazłam pracę w Rzeszowie…

Jednak nie zrezygnowałaś z gry w Siarce, dotrwałaś jakoś do końca sezonu?

Tak, dotrwałam. W ogóle całkiem udany był to sezon. Szkoda, że ostatecznie do I ligi nie udało nam się awansować… Potem trzeba było coś wybrać, bo dojazdy do Tarnobrzega i z powrotem zajmowały strasznie dużo czasu i wykańczały fizycznie - choć ekipa w samochodzie była przednia - buziaki dla Paulinki, Agatki, Madzi i Gosi - a moja nowa praca była naprawdę ciekawa i dawała możliwości rozwoju. Zawiesiłam więc  buty na przysłowiowy kołek i w zamian za to oddałam się z pasją pracy i kibicowaniu PTG Sokół Łańcut (śmiech).

Gdzie mieszkałaś w Tarnobrzegu?

Był to jakiś hotel robotniczy, bardzo blisko hali.

Imprezowałaś? (śmiech)

Byłam z raz, czy dwa w klubie blisko mieszkania i hali…

Tapima?

O tak, chyba tak! Taki na piętrze, oldschoolowy!

(śmiech) Bywało się tam. Ale muszę Cię zasmucić. Tapimy już nie ma… Wrócę do zakończenia kariery sportowej. Szkoda z jednej strony, z drugiej zaś – Maciek mógł liczyć na Twoją bliskość i wsparcie na co dzień. Jesteś na pewno w dużym procencie taką matką jego sukcesów. A jakie były Twoje największe osiągnięcia?

Największym sukcesem  w mojej sportowej karierze było powołanie do kadry makroregionu w 8-mej klasie podstawówki i udział w Mistrzostwach Polski Młodziczek. Później powołanie do szerokiej kadry Polski. Niestety potem było już mniej fajnie... Na pierwszym obozie zaliczyłam taki „postrzał” w kręgosłup, że wracałam obolała na drugi dzień z wujkiem z Sosnowca do domu, a potem leżałam cały tydzień w domu wyjąc...

Wiem doskonale o czym mówisz. Przechodziłam to z mężem w tamtym sezonie…

Takie kontuzje są strasznie przykre… Wyłam cały tydzień już nawet nie dlatego, że mnie bolało jak cholera, a dlatego, że marzenia mi z rąk uciekały… Jak wyjeżdżałam z Sosnowca, trener Krzyżanowski obiecał mi, że mnie powoła na następny obóz. I powołał, ale świata siatkarskiego już niestety nie zawojowałam. Nawet w połowie pod kątem umiejętności siatkarskich nie byłam tak przygotowana jak reszta dziewczyn.

Jakieś znane nazwiska pojawiły się wtedy na zgrupowaniu?

Tak były wtedy ze mną naprawdę super dziewczyny! Śp. Agatka Mróz, Kasia Skowrońska, Wiola Miś czy Marta Pluta.

Tak czy siak Ania gratulacje, że udało się wtedy zajść i tak mimo wszystko wysoko! Nazwiska imponujące! A propos pracy w Rzeszowie, czym się dokładnie zajmujesz w firmie?

Pracuję w Dziale Jakości w firmie farmaceutycznej w Rzeszowie.  W wielkim skrócie - dbam o to, żeby nasza firma spełniała wszystkie wymogi jakościowe, które stawia obowiązujące prawo farmaceutyczne i wszelkiego rodzaju rozporządzenia Ministra Zdrowia i nie tylko. A przez to, żeby pacjenci i konsumenci, którzy przyjmują nasze produkty, byli bezpieczni, a ich leczenie skuteczne.

Odpowiedzialna robota, jakby nie patrzeć.  Podziwiam, że godzisz to z rolą matki. Macie dwóch synków. Jak myślisz, pójdą w Twoje ślady lub Maćka?

Nasze dzieci są tak od siebie charakterologicznie różne, że aż trudno uwierzyć, że są braćmi (śmiech). Jakbym miała wróżyć im przyszłość, to po energii, z którą czasem roznoszą mi dom, to tak – pójdą prędzej w ślady ojca (śmiech).  Olaf zaczął już nawet trenować piłkę nożną w Juniorze Łańcut. Ale póki co, bardziej się zapowiada na intelektualistę (śmiech). Kacper natomiast to jest taki żywioł, że mam wrażenie , że nic go jeszcze długo nie okiełzna. Na ten moment jednak bliższe mu są zapasy niż koszykówka (śmiech).

Osiedliliście się na stałe pod Łańcutem. Twoja praca miała na to wpływ?

Zdecydowanie miała na to wpływ moja praca i przez moją pracę uwiązałam trochę mojego męża na Podkarpaciu i w Łańcucie, czego nigdy nie wybaczy mi przyjaciel Maćka – Wojtek Bychawski – pozdrowienia! Oczywiście Maciek bardzo dobrze czuje się w Łańcucie i przypuszczam, że gdyby tak nie było, to nie zagrzałby tu tak długo czasu.



Maciek od lat prezentuje cały czas ten sam, dobry i równy poziom. Nie żałujecie czasem Wy, że nie spróbował dłużej swoich sił w ekstraklasie po Stali Stalowa Wola? Czy postawił sobie cel – jak ekstraklasa, to tylko z Sokołem!

Jak ekstraklasa to tylko z Sokołem! Dziękuję za miłe słowa pod adresem męża.

Jestem spokojna, że jego koszulka zawiśnie kiedyś w łańcuckiej hali. Kapitan, żywa legenda!

Nie wiem czy mu powieszą koszulkę w łańcuckiej hali (śmiech), ale mam nadzieję, że po zakończeniu kariery, pozostanie głęboko w sercach kibiców i działaczy. Że zostanie zapamiętany jako świetny sportowiec, ale też dobry, uczciwy, serdeczny człowiek. Bo taki jest właśnie Maciek Klima i za to go ogromnie kocham.

I tak trzymać! Zostając jeszcze przy sporcie. Twoje nazwisko panieńskie to Hogendorf. Kibice piłki nożnej czy koszykówki żeńskiej powinni kojarzyć?

Kibice, głównie na Podkarpaciu, powinni. Można powiedzieć, że pochodzę ze sportowej rodziny. Bliski kuzyn mojego świętej pamięci dziadzia – Tadeusz Hogendorf - był świetnym piłkarzem, ale też trenerem m.in. Resovii Rzeszów, Stali Rzeszów, Gwardii Łódź i uwaga: Stali Łańcut. Zaliczył też kilka występów w Reprezentacji Polski. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Kawalerskim PRL i wieloma innymi odznaczeniami sportowymi. Tutaj przyznaję, że trochę ściągałam z Leksykonu Sportu Rzeszowskiego (śmiech). Na pewno był to najbardziej utytułowany i znany sportowiec z mojej rodziny. Potem - Karolina Hogendorf– moja kuzynka - koszykarka MLKS Rzeszów,  AZS Rzeszów i VBW Gdynia, którą uwielbiam i która jest teraz trenerką młodych adeptek koszykówki! Z mojego pokolenia Hogendorfek zaszła najdalej, przepychając się pod koszem z zawodniczkami z ekstraklasy. Potem długo, długo nic i ja, chociaż od Karoli jestem starsza! Przynajmniej w tym ją przegoniłam (śmiech).



No to może czas na sportową rodzinkę Klimów! Chłopcy, trzymamy kciuki! (śmiech) Z innej beczki, masz korzenie holenderskie? Hogendorf, van Hogendrof…

(śmiech) Tak twierdził mój dziadziu! I biada temu kto raczył się sprzeczać albo posądzać o korzenie niemieckie! (śmiech) Niestety przy pracy nad drzewem genealogicznym nie dobrnęłam aż tak daleko… Nie potwierdzam i nie zaprzeczam!


Rozmawiała Kasia Krajniewska

czwartek, 24 listopada 2016

PoCZUJ OGIENieską!

Lada chwila będzie obchodziła ćwierćwiecze. Szalony belfer, rodowita warszawianka, która zaraża basketem wszystkie dzieciaki w okolicy. Poznajcie Natalię Ogienieską!




Kasia Krajniewska: Natalia, Facebook informuje, że masz urodziny 1 stycznia…

Natalia Ogienieska: Tak jest! Urodziłam się w 1991 r. w Nowy Rok.

Cwaniara… Specjalnie czekałaś ten jeden dzień, żeby czuć się kiedyś młodziej – zawsze to w metryczce 91 a nie 90! (śmiech)

Coś w tym jest! Poza tym, nazwisko zobowiązuje… Ogień, fajerwerki, te sprawy wiesz… (śmiech)

Do Ognia jeszcze przejdziemy (śmiech). Przybliż nam historię znajomości z Alanem Czujkowskim. Obydwoje pochodzicie z Warszawy.

Dokładnie. Słuchaj. Od małego chciałam trenować koszykówkę w warszawskiej Polonii. Po ukończeniu gimnazjum, zgłosiłam się na testy do żeńskiego klubu koszykarskiego SKS12, który ma swoją siedzibę w Szkole Mistrzostwa Sportowego przy ul. Konwiktorskiej w Warszawie . Szybko okazało się, że zostałam przyjęta. Zanim rozpoczęłam rok szkolny, wyjechałam na obóz koszykarski z rocznikiem ‘92 i ‘90. Mój rocznik ’91 był troszkę rozbity i trenował z młodszymi i starszymi. Przyznam szczerze, że bardziej polubiłam się z młodszymi dziewczynami, trochę cieplej przyjęły te „nowe z 91”. Na obozie były trzy dziewczyny, które zakochane były w „jakimś” Alanie... Dwie były starsze, jedna młodsza. Konkurowały między sobą i wysyłały mu pocztówki. Młodszej koleżance zaproponowałam, że pomogę jej „podrasować” tę pocztówkę, żeby była wyjątkowa. Alan do dziś ją ma (śmiech). Pewnego dnia skończyłam swój trening i czekałam na trybunach na kolegę, który chodził do liceum niedaleko. Mieliśmy wracać razem do domu. Była wtedy ze mną ta młodsza zawodniczka. Akurat trening rozpoczynali młodzi koszykarze z OSSM Warszawa. Pokazała mi „tego” Alana. Alan był kapitanem i wyróżniał się koszykarsko na tle innych zawodników. Imponowało to wielu dziewczynom. Uwaga teraz fragment z opowieści Alana - wspomina, że gdy wszedł na halę i spojrzał na trybuny, to zaświeciła mu się jakaś lampeczka (śmiech) i podobno zakochał się we mnie od pierwszego wejrzenia (śmiech). Wtedy się poznaliśmy. Jak mam być szczera to przyznam, że nie był w moim typie: zielonooki, ciemny blondyn. Przecież w gimnazjum jeszcze ideałem dziewczyny był „niebieskooki blondyn” albo „brunet z ciemną karnacją” (śmiech). Dobra, wracając do znajomości – trochę niekomfortowa sytuacja - kiedy wróciłam do domu po tym spotkaniu, ta młodsza koleżanka spytała mnie, czy może podać mój numer Alanowi, ponieważ ją o niego prosi… Zgodziłam się, czemu nie… Pomyślałam, że może uda mi się ich zeswatać (śmiech). Dużo ze sobą pisaliśmy. Wszystko robiłam, żeby zakochał się w tej koleżance. Wyszło inaczej. Alan imponował mi na każdym kroku. Otwierał drzwi, przepuszczał w drzwiach, nie przeklinał. Dla mnie był to szok. Odkąd pamiętam miałam samych kolegów i traktowali mnie jak swojego kumpla, a tu taki dżentelmen się trafił! Mało kto wierzył, że nasz związek przetrwa, a tu taki psikus - w lipcu się pobieramy!



Gratulacje! Opowiedz pokrótce, jak wyglądały te wszystkie lata związku. Poza grą Alana w Warszawie, był Pruszków, potem Lublin, a teraz Łańcut. Czy był okres, że mieszkałaś z nim cały czas, czy odwiedzałaś go raczej w weekendy tylko?

Dzięki! Z Alanem jesteśmy parą od połowy mojej pierwszej klasy liceum. Hmm prawie 9 lat!? Ale ten czas leci… W Warszawie chodziłam na jego wszystkie mecze, spotykaliśmy się po lekcjach, często czekałam na niego po jego treningu. Bardzo jesteśmy ze sobą zżyci. Kiedy Alan grał w OSSM czy Polonii Warszawa wszystko było mówiąc kolokwialnie „fajnie”. Kiedy podpisał kontrakt w Pruszkowie, później w Legii Warszawa, też nie było najgorzej. Byliśmy już na studiach na warszawskim AWF, więc też na treningi nie miał daleko. Jak grom z jasnego nieba uderzyła we mnie informacja, że Alan ma propozycję gry w Lublinie. Na początku byłam załamana, nie chciałam żeby mnie zostawiał samą w Warszawie, ale też nie chciałam jechać z nim, bo wiedziałam, że chcę skończyć studia. Na początku sobie tego wszystkiego nie wyobrażałam, aż do moich pierwszych odwiedzin w Lublinie. Spodobało mi się - nowi ludzie, ładna okolica. Przede wszystkim cieszyłam się że Alan „ma granie” i może realizować swoją pasję. Przez 4 lata jeździłam do Alana kiedy tylko mogłam, najczęściej co drugi weekend, jak grali mecze u siebie albo w ferie. Najtrudniejszy był pierwszy rok, ponieważ studiowałam na dwóch kierunkach - Wychowanie Fizyczne oraz Turystyka i Rekreacja i miałam wtedy bardzo dużo nauki.

Który klub, ludzi, atmosferę wspominasz najlepiej?

W Lublinie poznałam się z dziewczynami zawodników i do dziś się przyjaźnimy. Przy okazji - pozdrawiam Kasię Sikorę czy Karolinę Wilczek! (śmiech) Dotychczas ostatni sezon w pierwszej lidze ekipy z Lublina najlepiej wspominałam. Atmosfera była świetna, drużyna zgrana, walcząca o awans. Coś podobnego, co przeżywamy w tym sezonie.
Ten sezon jeszcze twa, więc ciężko jest go ocenić. Jedyne co mogę powiedzieć to to, że tak ciepło, jak w Łańcucie, nie byłam przywitana jeszcze w żadnym klubie. Kobiety zawodników z Łańcuta tworzą bardzo rodzinną atmosferę, cieszę się że należę do tej „rodzinki Sokoła”.

Ciężko jest mi się z tym nie zgodzić! Oby tak do końca sezonu! Słuchaj, a czy od zawsze w życiu towarzyszył Ci sport?

Tak, sport kocham od zawsze. Już w szkole podstawowej wiedziałam, że będę studiować na AWFie. Mama zapisała mnie na naukę pływania, jak miałam 5 lat. W podstawówce i gimnazjum - Zespół Szkół nr 70 w Warszawie – żeby było śmiesznie pracuje tam teraz - miałam możliwość poznania każdej dyscypliny sportu po trochu. Chodziłam do klasy sportowej.  W tym czasie trenowałam pływanie, tata ciągle woził mnie na basen, ale… ja najbardziej kochałam koszykówkę! Nudziło mnie pływanie od ściany do ściany. Dlatego też, jak już wcześniej wspomniałam, chciałam spróbować swoich sił w koszykówce. Udało się, niestety nie na długo...

Co się stało?

Wyeliminowała mnie kontuzja stawów kolanowych i stawu biodrowego. Żeby uniknąć operacji, musiałam odpuścić treningi na co najmniej pół roku... Wiesz jak jest, odpuścisz treningi na pół roku, to później ciężko się wdrożyć. To było w klasie maturalnej, więc decydowali o mnie jeszcze rodzice. Mimo, że mnie wspierali to woleli, żebym odpuściła. Bardzo żałowałam, ale może szczęście w nieszczęściu nie bardzo było do czego wracać, mój rocznik się rozwiązał… Może tak po prostu miało być.

Wspomniałaś, że pracujesz w tej samej szkole, do której kiedyś uczęszczałaś. Pani profesor Ogienieska, czy jest Pani nauczycielem z powołania? (śmiech)

Wszyscy mówią, że to moje powołanie. Ja jednak nigdy nie miałam w planach uczyć w szkole. Idąc na AWF, myślałam bardziej o byciu trenerem niż nauczycielem. Kiedy odbyłam praktyki w mojej byłej szkole, moja praca bardzo spodobała się dyrekcji i zaproponowali mi etat. Chciałam spróbować swoich sił i tak oto jestem Panią profesor (śmiech). Lubię swoją pracę, daje mi ona bardzo dużo satysfakcji. Cieszy mnie, kiedy dzieci wynoszą z lekcji nowe doświadczenia i przede wszystkim uśmiech. Staram się traktować uczniów jak równych sobie. Dzieci są bardzo wdzięczne, ale wiedzą, że na moich zajęciach musi być 100 procent koncentracji i że jestem bardzo wymagająca.  Wymagam od nich nie mniej, niż od samej siebie. Po zajęciach poświęcam im dużo czasu na rozmowę. Wiem, że tego potrzebują. Chcę żeby bawiły się sportem, a jednocześnie podnosiły swoją sprawność fizyczną. Niestety, w dzisiejszych czasach ciężko jest zmobilizować dzieci i młodzież do aktywności fizycznej.



Smartfony i te sprawy… Nie jesteś chyba osobą, która usiedzi w jednym miejscu. Masz dużo energii, pomysłów. Przelewasz to wszystko na pracę w szkole. Organizujesz coś dla dzieciaków, co nie jest spotykane w innych szkołach?

Tak! Zorganizowałam m.in. cykliczne spotkania z gwiazdami sportu. Pojawiło się Endomondo Challenge - co miesiąc zgłaszają się chętni do pokonania określonej ilości kilometrów biegiem, na rowerze czy na rolkach. Uczniowie zbierają za to dodatkowe punkty z zachowania. Trafiłam na świetną osobę w mojej pracy, też nauczyciela wychowania fizycznego, który zaczął pracę w mojej szkole w tym samym czasie. Mowa o Marcinie Górnickim. To człowiek orkiestra, trafił swój na swego. Rozpalamy miłość do sportu w dzieciach, jak się tylko da!

Przezwisko „Ogień” do czegoś zobowiązuje…

Tak jest! Power, ogień w życiu muszą być! Mam milion pomysłów na minutę i nie jestem w stanie usiedzieć w miejscu, tylko chcę te wszystkie plany realizować. Dobrze, że Alan jest tą spokojniejszą osobą w naszym związku.

Że Alan spokojny!? Przypomnieć ci ostatnie dachy? (śmiech)

No dobra, pomijając boisko – tam jest już inny człowiek! (śmiech)

(śmiech) Ok, wracając do zarażania pasją do sportu. Coś więcej o tych cyklicznych spotkaniach ze sportowcami?

Jeśli chodzi o spotkania ze sportowcami to rzeczywiście akcja odbiła się echem wśród lokalnej społeczności i zainteresowały się nią lokalne media. Dzięki życzliwości dyrekcji, która wspiera nasze pomysły i pomaga nam w ich realizacji, możemy działać.

Praca w Warszawie, to i pewnie większe możliwości, kontakty. Kogo znanego udało się wam zaprosić?

Na chwilę obecną zapraszam samych znajomych sportowców. Tak jest najłatwiej. Odwiedzili nasz m.in. Mateusz Kaźmierczak (przyp. triathlionista, kilkukrotny mistrz Polski), Agnieszka Kobus (wioślarka, brązowa medalista Igrzysk Olimpijskich z Rio 2016), Oktawia Nowacka (pięcioboistka, brązowa medalistka z Rio 2016) i w planach mamy jeszcze wiele innych gwiazd sportu. Cieszę się, że ta akcja cieszy się dużym zainteresowaniem. Przede wszystkim jest ona dla dzieciaków, otwiera drzwi do świata sportu. Mogą odkrywać inne dyscypliny, nie tylko piłkę nożną. Mamy nadzieję, że nasi goście będą dla nich inspiracją. Wczoraj byliśmy na Torwarze. Ponad 5 tysięcy dzieciaków z całej Polski brało udział w biciu rekordu Guinessa w największej lekcji WF. Było dużo sław, m.in. siatkarz Paweł Zagumny, piłkarz ręczny Artur Siódmiak, czy też pływaczka Otylia Jędrzejczak, dyskobol Piotr Małachowski i inni. 





Zapewne podczas Twoich lekcji króluje koszykówka?(śmiech)

Oczywiście! O tyle jest dobrze, że uczę dwie klasy sportowe. Nie mają zwykłej lekcji WF, tylko konkretne systematyczne, rozplanowane treningi. Może dlatego też spodobała mi się praca w szkole? Nie wiem. Ale cieszę się, że pracuję z dziećmi, które chcą ćwiczyć i mogę być dla nich w pewnym stopniu autorytetem i zarażać przede wszystkim moją koszykówką. Dzieciaki z mojej szkoły naprawdę zaczynają ją kochać!


Nawet nie wiesz jak bardzo mnie to cieszy! Fundament – czyli szkoła – to podstawa w piramidce szkolenia koszykówki! A trenerem koszykówki w jakimś klubie nie chciałabyś zostać?

Myślałam o tym, żeby w mojej dzielnicy Wawer otworzyć szkółkę koszykówki. Dużo dzieci stąd zaraziłam pasją to tej dyscypliny, a poza szkołą, nie mają gdzie profesjonalniej trenować bliżej domu. W okolicy nikt nie stawia na basket.  Może kiedyś z Alanem wspólnie zrealizujemy ten pomysł. Kto wie?

Trzymam kciuki! A czy ktoś ze znanych osób ze światka koszykarskiego chodził może do tej samej szkoły co Ty?

Absolwentką z ZS 70 jest Monika Skrzecz, która jest obecnie zawodniczą Lidera Pruszków. Natomiast z Konwiktorskiej trochę osób mogła bym wymienić. M.in. wyróżniający się za czasów szkolnych Darek Kusper, Janek Pawlak czy Dominik Świercz. 

Poza pracą w szkole, masz jeszcze jakieś dodatkowe zajęcia?

Pracuję na pływalni w Centrum Zdrowia Dziecka. Był też czas, kiedy zachłysnęłam się sportami walki. Chodziłam na treningi do mojego serdecznego kolegi kickboksera Radka Paczuskiego. Jednak kolidowały one z moją dodatkową pracą. Została mi siłownia i Combat.



Jeszcze a propos szkoły. Jeździłaś pewnie z dzieciakami na niejedną wycieczkę. Sprawiają kłopoty? A może bardzo Cię lubią  i da się z nimi fajnie dogadać? O! Może masz jakieś ciekawe historie z takiej wycieczki? (śmiech)

Dzieciaki ciągle się biją, kłócą i przedrzeźniają! Tak to już jest, było i będzie. My możemy tylko to kontrolować i tłumaczyć co jest dobre, a co złe. Dzieciaki chyba mnie lubią, z resztą z wzajemnością. Jedna z mam moich uczniów przekazała mi niedawno, że jej syn powiedział kiedyś „Niestety nie mogę kochać Pani Natalki, bo ona ma chłopaka koszykarza - takiego prawdziwego” (śmiech). Mnóstwo jest historii z dzieciakami. Dzieci są niesamowite. Zdarzyło mi się, że jeden z uczniów na obozie chciał wejść do autokaru w kapciach, bo buty już spakował do walizki. Albo ostatnio uczeń mnie spytał, czy jak byłam w jego wieku, to czy były telewizory, albo czy moi rodzice jeszcze żyją… Dla młodszych dzieci jesteśmy już niestety dinozaurami… (śmiech)



Wracając do życia u boku sportowca. Jesteś nauczycielem. Czy jesteś wymagająca wobec Alana jako zawodnika? Nie jesteś czasem taką trenerką czy psychologiem? Ja tak przynajmniej mam, bo też od dziecka żyję basketem (śmiech), w rodzinie mam nauczycieli, trenerów…

Staram się wspierać Alana najbardziej jak potrafię, zwłaszcza że jestem daleko od niego na co dzień. Nie ukrywam, że jestem chyba jego największym krytykiem. Bardzo przeżywam jego grę. Czasami jak mu coś nie wyjdzie, wiem że jest na siebie zły, to dolewam oliwy do ognia, bo nie potrafię milczeć. Jestem z natury szczera i nie potrafię trzymać  emocji w ryzach. Chociaż przez te wszystkie lata, wzloty i upadki, nauczyłam się rozmawiać po trudnych meczach. Alan wie, że jest najważniejsza osobą  w moim życiu i że zależy mi na tym żeby był jak najlepszy w tym co robi. To jego życie, pasja, to cały on. Nawet kiedy ma wolne między sezonami, on się ciągle przygotowuje do nowego sezonu. Trzyma dietę. Jest bardzo w tym wszystkim zdyscyplinowany. Koszykówka jest w naszym wspólnym  życiu od początku. Można powiedzieć, że trochę się do niej musimy dostosować. Alan, gdzie dostanie ofertę, tam jedzie. Już przywykliśmy do tego. Ja wiem, że póki co zostanę w Warszawie. Tu mam pracę, rodzinę, dom. Mimo tego, że dużo osób w to wątpiło, my wiemy, że damy radę żyć razem, mimo kilometrów. Kilometry to tylko odległość, tylko mała bariera, którą jak nie przeskoczysz, to obejdziesz. Najbardziej motywujące w tym wszystkim jest środowisko nas - kobiet koszykarzy. Tak naprawdę to tylko my rozumiemy siebie nawzajem. Życie z zawodowym sportowcem jest pełne wyrzeczeń, zwłaszcza jak jesteś osobą, która nie potrafi usiedzieć w miejscu. Cieszę się, że podjęłaś temat rozmów z nami kobietami. Jakby nie patrzeć, nie mamy lekko, musimy mieć „jaja” i wspierać naszych mężczyzn. Koniec sezonu i tak zwany pre-season jest najgorszy chyba dla każdej z nas. Nie możesz nic zaplanować, nie wiesz gdzie tym razem zostanie podpisany kontrakt, czy będzie daleko... Ale taki sposób na życie wybrałyśmy, więc nic innego nie pozostaje, tylko wspierać się dalej. Jestem z Alana bardzo dumna, czy wygrywa, czy przegrywa, wiem, że zawsze daje z siebie 100%.



Dobrze to podsumowałaś. Bywa ciężko, ale czy wyobrażasz sobie żebyś nie miała faceta koszykarza? Taki styl życia może czasem uzależnić. Te wszelkie emocje meczowe, ta ekscytacja, gdzie zagra teraz, kogo poznam itp itd.

Może wydać się to śmieszne, ale będąc małą dziewczynką wymarzyłam sobie, że będę miała męża koszykarza! (śmiech) Ja wówczas miałam być piosenkarką, niestety nie zostałam obdarzona talentem wokalnym, wręcz przeciwnie, wolę nawet nie próbować śpiewać (śmiech) Dobrze, że zwyciężył kierunek sportowy, a nie muzyczny. Może nie poznałabym Alana! Jestem z nim prawie 9 lat. Przywykłam do takiego życia. Tak jak mówisz, można się do tego przyzwyczaić, ale i od tego uzależnić. Mecze oglądam zawsze z wielką ekscytacją, zdzieram głos, który i tak mam wymęczony przez pracę. Czy wyobrażam sobie życie bez faceta koszykarza? Wiem, że nie wyobrażam go sobie bez Alana, a skoro jest koszykarzem to chyba nie, nie wyobrażam sobie… Dziwnie by było nie żyć w tej ciągłej niepewności i stresiku, niewiedzy - co będzie po sezonie, jak wypadnie ten czy następny mecz… Emocje, które towarzyszą nam kobietom, czy ogólnie rodzinie sportowca, to zupełnie coś innego, co przeżywa normalny kibic.



Rozmawiała Kasia Krajniewska

wtorek, 15 listopada 2016

Półchłopek pół o koszu, pół o siatce

Pochodzi ze stolicy Podkarpacia. W lutym skończy 21 lat. Poznajcie młodą siatkarkę, która żyje pod jednym dachem z… Baronem!


Kasia Krajniewska: Kasia, kiedy i jak narodziła się pasja do siatkówki?

Kasia Półchłopek: Odkąd pamiętam wyróżniałam się wzrostem wśród swoich znajomych w podstawówce. Dostałam nawet pseudonim Żyrafa (śmiech). Zawsze byłam wyrośnięta i bardziej dojrzała niż moi koledzy i koleżanki. Teraz przy moim wzroście (przyp. 177 cm) raczej nikt w to nie wierzy.

Szybko wystrzeliłaś w górę w podstawówce. W gimnazjum nagle stanęłaś i rówieśnicy Cię przerośli? 

Tak właśnie było.




To tak jak z moim mężem. Na etapie mini basketu – center, najwyższy koszykarz w Polsce. Teraz przy 198 cm pozostało niskie skrzydło (śmiech). Kontynuujmy jednak Twoją historię…

Pamiętam, że od drugiej klasy szkoły podstawowej, moja nauczycielka wychowania fizycznego, próbowała mnie namówić do gry w siatkówkę. Ja jednak byłam oporna i zawsze wolałam grać w kosza. Miałam chyba sentyment do tego sportu, ponieważ mój tata kilka lat wcześniej był sędzią koszykówki.

O proszę. Z sukcesami?

Z tego co wiem to sędziował kilka ważnych spotkań. Nie jestem jednak w stanie ich wymienić, bo tata raczej niechętnie wraca do tamtych lat.

Rozumiem. Czy ktoś konkretnie zainspirował Cię siatkówką?

Chyba jakoś w 5 klasie tata zabrał mnie i mojego starszego brata na mecz Asseco Resovii Rzeszów. Byłam wtedy zachwycona grą zawodników i atmosferą jaka panowała na meczu. Później kolega taty pomógł nam znaleźć miejsce, w którym mogłabym zacząć  trenować. W 6 klasie zaczęła się moja przygoda z siatkówką w klubie założonym przy Gimnazjum nr 1 w Rzeszowie. W gimnazjum tym powstała klasa siatkarska, do której zapisałam się po namowach mojego trenera. Tam spędziłam dwa lata. Z ciekawostek - jak się później okazało, Kacper (przyp. Kacper Młynarski) skończył rok wcześniej to samo gimnazjum. Później przyszedł czas na Łańcut…



O, Łańcut! Jest mi teraz bliski. W Sokole grał też kiedyś wspomniany Kacper…

Druga i trzecia klasa gimnazjum to były codziennie dojazdy na linii Rzeszów-Łańcut. Trzeci sezon mojej gry w Łańcucie zaczął się dość nerwowo. Klub zmienił swoją siedzibę. Przeniósł się do Jarosławia, a ja miałam podjąć decyzję o tym, gdzie chcę chodzić do liceum. Wybrałam V LO w Rzeszowie. W tej sytuacji trener postanowił, że zostawi mnie w Łańcucie, ale w innym, trochę słabszym klubie. Pamiętam, że byłam na niego wściekła. W tym czasie do Sokoła przyszedł grać Kacper…

Wściekłość szybko przeminęła? (śmiech)

Z biegiem czasu myślę, że podjęłam dobrą decyzję. Pamiętam, że to był dobry rok, bo jakoś w czerwcu zdobyłyśmy jako szkoła mistrzostwo Polski szkół ponadgimnazjalnych. Po tym sukcesie zaczęłam treningi w V LO (przyp. Mieści się tutaj Szkoła Mistrzostwa Sportowego). No właśnie... treningi. Nie mogłam być zgłoszona do rozgrywek, ponieważ poprzedni klub nie chciał wydać mojej karty zawodnika. Wtedy powiedziałam - stop i skończyłam trenować na jakieś trzy miesiące, pomimo tego, że niedługo później odzyskałam swoją kartę. Na szczęście mój tato szybko przekonał mnie, że powinnam spróbować sił w nowym miejscu.

W nowym miejscu… czyli?

Klasa trzecia... Matura! A co robi Kasia? Przenosi się do Mielca! Tam zaczyna się gra w seniorską siatkówkę pod okiem wspaniałego trenera, Romana Murdzy. Dostrzegł we mnie potencjał. Dał mi wielką szansę rozwoju, za co chciałabym mu bardzo podziękować. W Mielcu zostałam dwa lata i bardzo związałam się m.in. z córkami trenera, Natalią i Wiktorią.



Ten blog czytają pewnie głównie kibice koszykarscy. Możesz powiedzieć coś więcej na temat tego trenera?

Trener Murdza pochodzi z Radomia, sam grał kiedyś w siatkówkę w ekipie Czarnych Radom. To utytułowany trener siatkówki żeńskiej. Bodajże w roku 1996 wywalczył m.in. mistrzostwo Polski z Bielsko-Białą. W latach ’90 wiele razy stawał na podium, choćby ze Stalą Mielec. Po drodze był w Warszawie, w Pile, jednak od dłuższego czasu ponownie przebywa w Mielcu i robi kawał dobrej roboty przy drugoligowym klubie UKS Szóstka.

Czy spotkałaś na swojej drodze inne siatkarskie sławy?

Jeżeli chodzi o osobistość, którą było mi dane spotkać na swojej drodze oprócz trenera Murdzy, to jest nią na pewno Dorota Pykosz, była reprezentantka Polski. Wielokrotna mistrzyni Polski z Muszynianką. Grała z nami przez jeden sezon, a ja ten czas i ją jako osobę wspominam bardzo pozytywnie. Dawała nam, młodym zawodniczkom wielkie wsparcie. Kiedy grała w kadrze, zrobiłam sobie z nią zdjęcie. Parę lat później zagrałyśmy razem w jednej drużynie. Świetna sprawa.

I też pochodzi z Podkarpacia…

Tak. Urodziła się w Jaśle.



Ok, zostawmy na chwilę siatkówkę. Zaczęłaś wątek łańcucki. Wspomniałaś, że jak akurat grałaś w Łańcucie, w Sokole podpisał Kacper…  Czekam na love story! (śmiech)

Kiedy Kacper podpisał kontrakt w Łańcucie, koleżanki z zespołu dużo o nim mówiły, że jest przystojny i na pewno mi się spodoba... Ja jednak miałam wtedy chłopaka i jak się domyślasz, nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Po jakimś czasie rozstałam się z nim. Zaczęłam zwracać większą uwagę na Kacpra, kiedy mijaliśmy się w hali między treningami. Widziałam, że on też na mnie spoglądał. Pojawiły się pierwsze uśmiechy, aż nagle któregoś dnia napisał do mnie na Facebooku. Tak zaczęła się nasza znajomość.

Zagadał na Facebooku? Eee nuda… Na pewno było coś ciekawego na żywo! (śmiech)

Pamiętam, że 8 marca przyniósł mi różę w Dzień Kobiet i wręczył mi ją przy wszystkich swoich kolegach i trenerze! Myślałam, że spalę się ze wstydu, ale z drugiej strony podobało mi się to co zrobił. Niestety, po 4 miesiącach „Baron” (przyp. Ksywa Kacpra Młynarskiego) dostał ofertę ze Starogardu Gdańskiego i podjęliśmy decyzję o rozstaniu. Przez dwa kolejne lata i ja i Kacper układaliśmy sobie życie z kimś innym, ale zawsze mieliśmy ze sobą większy lub mniejszy kontakt.

Ale, stara miłość nie rdzewieje…?

Ponad rok temu spotkaliśmy się przez przypadek na rzeszowskim Rynku. Rozmowa nam się kleiła i chyba wszystkie uczucia odżyły. Tylko sytuacja była trochę skomplikowana, ponieważ byłam w związku z kimś innym… Muszę jednak przyznać, że Kacper wtedy bardzo o mnie walczył i teraz znowu jesteśmy parą. Czyli chyba tak, stara miłość nie rdzewieje (śmiech).



I postanowiłaś opuścić Mielec i przywędrowałaś za Kacprem do Włocławka. Czy ten zespół to Twoje spełnienie marzeń? Czy po Mielcu miałaś może większe ambicje… Nie wahałaś się, czy nie zostać jednak na Podkarpaciu?

Na pewno wahałam się czy nie powinnam zostać w Mielcu. Było mi tam dobrze. Jednak podjęliśmy decyzję o wspólnym zamieszkaniu i nie było odwrotu. Bardzo znacząco dałam Kacprowi do zrozumienia, że chciałabym grać dalej w siatkówkę i fajnie by było, gdyby podpisał kontrakt w takim miejscu, gdzie miałabym możliwość trenowania. Były różne opcje, ale finalnie Kacper zdecydował się na Anwil, z czego bardzo się ucieszyłam. Jestem atakującą w drugoligowym WTS KDBS Bank Włocławek.



Jak się z nim żyje pod jednym dachem? Bo to wasz pierwszy rok, jak mieszkacie razem? Masz pewnie wesoło! Jak sprawdza się w roli gospodarza szanowny Baron? (śmiech)

Jak się z nim żyje? Okropnie! (śmiech) A tak szczerze, to wiedziałam, że będzie ciężko, chociażby dlatego, że obydwoje mamy bardzo trudne charaktery. To pierwszy raz, kiedy przebywamy ze sobą praktycznie 24h na dobę. W Tarnobrzegu bywałam tylko przez trzy dni weekendowe (przyp. Kacper grał w Siarce Tarnobrzeg ostatnie dwa sezony). Teraz mamy siebie praktycznie cały czas, nie licząc treningów i wyjazdów na mecze. Staramy się sobie nawzajem pomagać, ale wiadomo jak to jest kiedy zmęczenie wygrywa z człowiekiem. Mamy niepisany podział obowiązków. Każdy robi to, co potrafi najlepiej. Kacper powiedziałby teraz, że ja robię wszystko lepiej, żeby uniknąć swoich obowiązków, ale na szczęście to ja udzielam odpowiedzi i nie będzie miał tak łatwo (śmiech) Zdecydowanie lepiej sprzątam, gotuję, piorę, zmywam naczynia i... chyba właśnie złapałam się na tym, że to ja robię większość rzeczy w domu! (śmiech) Kacper natomiast wyrzuca śmieci, bo ja tego nie lubię robić i robi inne drobne rzeczy, o które go poproszę.

Trenuje przy okazji rzucanie do… kosza (śmiech). A propos kosza… Byłaś już na ligowym meczu Anwilu?

(śmiech) Niestety, nie miałam jeszcze okazji być na ligowym meczu Kacpra. Nasze terminarze ułożyły się akurat tak, że kiedy on gra w Hali Mistrzów, to ja akurat mam mecz na wyjeździe... Zaczęłam sezon trochę wcześniej, więc chociaż „Baron” miał okazje być już na moich meczach.

Twoja drużyna też trenuje w Hali Mistrzów?

Tak jest. Obydwoje trenujemy w Hali Mistrzów. Ja zaczynam o godz. 16 i po dwóch godzinach mojego treningu Kacper zaczyna swój. Zdarza się, że jeszcze sobie podokuczamy w międzyczasie, a później rozchodzimy się w swoją stronę. Czasami mamy też poranne treningi o tej samej godzinie. Wtedy Kacper podwozi mnie na siłownię, która jest ulokowana niedaleko Hali Mistrzów i jedzie na swój trening.

Jaka atmosfera panuje na waszych meczach? Przychodzi spora grupa kibiców? Jest taki doping jak na H1 (przyp. zorganizowana grupa kibiców koszykarskiego Anwilu)?

Na pierwszym ligowym meczu byłam bardzo zaskoczona frekwencją na trybunach. Myślę, że kibiców jest  zawsze około 200, może 300... Zawsze byłam słaba z matmy (śmiech). Widać, że Włocławek to miasto sportu. Słyszałam, że na meczach Anwilu doping jest świetny, ale nasi kibice siatkarscy są również wspaniali.

Znałaś tu we Włocławku już kogoś wcześniej? Jak przebiegła aklimatyzacja?

Znałam wcześniej jedną z rozgrywających. Reszta moich koleżanek i trenerzy również bardzo dobrze mnie przyjęli. Wszyscy byli pomocni, kiedy jeszcze nie znałam miasta. Zdarzało się, że miałyśmy pojedyncze treningi w szkolnych salach, w różnych częściach miasta. Jeżeli chodzi o samo miasto, to wiadomo, że nie jest to mój ukochany Rzeszów, ale dobrze mi się żyje we Włocławku. Wszystko co jest mi potrzebne do życia, jest bardzo blisko. Mieszkanie też mamy ładne, więc przyjemnie jest przyjść do niego po ciężkim treningu. Na szczęście znaleźliśmy takie blisko Hali Mistrzów, to już w ogóle czad.



Do Rzeszowa chyba nie prędko się wybierzecie? Pewnie dopiero po sezonie?

Dobrze się złożyło, że obydwoje jesteśmy z jednego miasta. To znacznie ułatwiło nam przeprowadzkę. Ja byłam w Rzeszowie tylko raz od sierpnia, na chrzcinach córki mojego brata. Szkoda, że Włocławek jest tak daleko, bo nie będę widzieć jak z miesiąca na miesiąc rośnie moja chrześnica. Tęsknię też za rodzicami, ale kiedy potrzebuję rady, to moja mama zawsze udzieli mi jej przez telefon. Na tatę też zawsze mogę liczyć. Kacper niestety od sierpnia nie był w domu, nieprędko może się okazja na wyjazd trafić. Istnieje ryzyko, że nawet Wigilię spędzi we Włocławku.

Jesteś jeszcze młodziutką zawodniczką. Jakie są Twoje plany? Czy gdybyś miała znakomitą propozycję w odległym mieście, niż gra akurat Kacper, podążałabyś za siatkarskimi marzeniami? Czy jednak to jest Kacpra 5 minut i wolisz być przy nim, mimo wszystko.

Oczywiście chciałabym grać jak najdłużej będzie to możliwe. Jest to moja pasja. Zdaję sobie jednak sprawę, że nie będę grała wiecznie. Kiedyś przyjdzie taki moment, że będę musiała skupić się na rodzinie. Nie będzie to dla mnie problemem, żeby zrobić sobie przerwę lub zupełnie zakończyć moją przygodę z siatkówką. Jestem bardzo rodzinną osobą i zawsze dobro mojej rodziny będzie dla mnie najważniejsze. Teraz jest czas kiedy obydwoje możemy się skupić na swojej dyscyplinie w tym samym mieście. Jednak kiedy przyjdzie taki czas, że Kacper podpisze kontrakt w miejscu, w którym nie będzie siatkówki, to będę go wspierać całym sercem i opiekować się nim jak tylko najlepiej potrafię... No chyba, że bardzo mnie zdenerwuje! (śmiech)


Rozmawiała Kasia Krajniewska